HokejKoszykówka
NewsyNewsy
Newsy
RSS  |  WAP  |  Kosz  |  Siatka  |  Hokej
Poniedziałek, 2 lutego 2015 r. godz. 09:00

Wspomnienia: Kibicując koszykarskiej Legii (31)

Bodziach, źródło: Legionisci.com

Są takie wyjazdy, które zapadają w pamięci z powodu różnych zdarzeń, historii, są też takie, które po latach zlewają się z innymi, głównie z tego powodu, że w ich trakcie nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Już kilka razy przytaczałem niezapomniane dla mnie wyjazdy na kosza - do Świecia, Częstochowy, czy Prudnika. W pamięci na pewno pozostanie mi sobotni wyjazd do Tychów. Stąd też wyjątkowo świeży odcinek koszykarskich wspomnień.

Wyjazdy na kosza w ostatnich latach z reguły były z tych - przejazd, mecz, powrót... i niewiele więcej (poza grą) godnego zapamiętania. No może nie licząc dwudniowego wyjazdu w II lidze do Władysławowa i Gdańska, z noclegiem w tym pierwszym mieście, czy wyjazdu na Wisłę rok wcześniej. Ale na razie może bez szczegółów w tej kwestii, przyjdzie czas i pora by powspominać ;).

Początkowo do Tychów miałem jechać, jak to ostatnio bywa - autokarem z koszykarzami. Czyli wyjazd jakich wiele. Wracając z Sosnowca przyszedł do głowy pomysł, by połączyć w końcu wyjazd w południowe rejony kraju za naszą drużyną, z rodzinnym wypadem na narty. Od planu do realizacji droga była krótka. Kwatera ogarnięta w pół godziny, w odległości dość przystępnej od miejsca rozgrywania meczu. I tak, o 6 rano w dniu meczu zapakowanym wcześniej samochodem ruszyłem z rodzinką w kierunku Wisły.

Na miejscu okazało się, że nasza kwatera co prawda jest przy samym stoku, ale... na samej górze, gdzie nie ma możliwości dojazdu samochodem. "To chyba jednak na mecz nie pojedziesz" - skwitowała krótko żona, po tym jak nasze bagaże musiały wjechać skuterem po śniegu, my zaś z dzieciakami na szczyt dostaliśmy się wyciągiem krzesełkowym, a następnie dobry kawałek ścieżką wiodącą przez las i strumyki. Nie powiem, był moment zawahania, szczególnie, gdy okazało się, że szanse na powrót w podobny sposób mam dość nikłe. "Jak zamkną wyciąg, można do nas dotrzeć szlakiem turystycznym. Ale w nocy koniecznie trzeba mieć latarkę" - poinformował mnie gospodarz. Nic to, pięć minut zwątpienia i porzuciłem myśli o zaniechaniu wypadu - w końcu to nie jakiś Mount Everest, a poza tym, wstyd by z tak błahego powodu wybierać błogie lenistwo i piwko gdzieś wysoko w górach. Kondycja jest, nogi wytrenowane... Sportowa Warszawa, no i jakoś to będzie!

Gdy koszykarze pewnie zbliżali się już do miejsca docelowego, w końcu ruszyłem ze szczytu góry. Najpierw kawałek przez las do wyciągu (jakoś 5 razy szybciej niż z dzieciakami ;), tam zapakowałem się na "kanapę", choć była też opcja zjazdu na nartach... ale po co później taszczyć je na górę w ręku, w razie niepowodzenia misji? Następnie kilkaset metrów pod górę do samochodu i w drogę. Niestety korek do wyjazdu spod stoku był niemały, ale co tam - nadrobię w trasie. "Może jednak olać od razu, bo nie zdążę" - taka myśl pojawiła się i przy odśnieżaniu fury. Szybko ją odrzuciłem. Żadnych wymówek, jest ryzyko jest zabawa!

Bez większych problemów dotarłem do miejsca docelowego, nadrabiając czas stracony w korku, w drodze z wyciągu do drogi wojewódzkiej. GPS co prawda trochę zwariował już w Tychach, ale sokolim wzrokiem dojrzałem budowlę przypominającą z daleka parking. Napis na owym przybytku pozbawił mnie złudzeń - jestem na miejscu. Samochód zostawiłem tam, gdzie doprowadził mnie GPS - na wszelki wypadek, znając różne typowo krakowskie akcje "cięcia opon" - w okolicznych blokach po drugiej stronie dwupasmówki.

Przy wejściu do hali obowiązkowy zakup biletu. Za piątaka. W dobie wejściówek nabijanych na karty, dla kolekcjonera to rzecz obowiązkowa. Tym bardziej, gdy bilet jest faktycznie biletem. Raz już, przed dwoma laty w Jaworznie naciąłem się i przy okazji finału kupiłem na pamiątkę... trzy bilety. W zamian otrzymałem wydruk z kasy fiskalnej 3x ileś tam złotych ;). Od tego czasu jestem wyjątkowo czujny i ostatnio udało mi się uniknąć podobnej wtopy w Sosnowcu, gdzie również za wstęp się płaci, ale potwierdzeniem jest właśnie świstek z kasy, który po paru miesiącach pozostanie bez nadruku. Przy wejściu do hali udało mi się wychwycić głównie komentarze miejscowych odnośnie występu "tego pierwszego Polaka w NBA" oraz, czy bilety na nowy stadion w Tychach będą również za 5 złotych.

Na trybunach piknik - od dawna nie było dla mnie tajemnicą, że fani GKS-u Tychy chodzą albo na piłkę albo na hokej. W głowie tliła się nadzieja, że może na mecz z Legią zmobilizują się jakoś, ale nic z tego. W trakcie spotkania słychać jedynie "defense", w rytm wybijany przez bęben, przez grupkę początkowo 6, później może 15 osób. W wieku właśnie 6-15. Raz na jakiś czas zmieniał się bębniarz. Co ciekawe podczas akcji ofensywnych mieli wypracowane swoje autorskie rozwiązanie. "Młyn" milczał, za to uaktywniały się cheerleaderki z jednej z tyskich podstawówek, śpiewające przy każdej akcji miejscowych - "Dawaj, dawaj, nic się nie poddawaj".

Przebieg meczu opisałem w innym miejscu (dział Koszykówka jak coś). Krótko mówiąc, przeciętna pierwsza połowa i świetna gra po przerwie. Akcje, jakimi popisywali się po zmianie stron legioniści, chyba budziłyby zachwyt także w ekstraklasie. Ale o tym mało kto wie, bo przecież relacja tekstowa to nie odbiór meczu na żywo. A spotkanie w Tychach obserwowało niewiele osób - 300, może 350, z czego z Warszawy, nie licząc kierowców, było raptem kilka osób.

Już przed wyjazdem znałem ostatni kurs kolejki na szczyt, ale w trakcie meczu dostałem prośbę od gospodarzy (kwatery, nie meczu), by kupić kilka bochenków chleba na niedzielne śniadanie. Wszak do sklepu z kwatery dobrych kilka kilometrów. "Jak masz nie zdążyć na wyciąg, nie zatrzymuj się po chleb" - pisała poddenerwowana małżonka. Tak więc po meczu, oczywiście po obowiązkowej rozmowie z trenerami obu klubów, szybki wypad z hali w stronę samochodu, ale przedtem... wizyta w centrum handlowym znajdującym się jakieś 300 metrów od hali sportowej. Kilka minut w plecy, bo przede mną jakiś gamoń nie mógł się zdecydować: szarlotka, czy sernik. Co za różnica?! Z siatami ruszam czym prędzej do fury i w drogę. Zdążę?

Pierwsze kilometry przypomniały mi wypad sprzed paru lat na mecz Zadar - Hajduk, przy okazji którego też była sytuacja podbramkowa. Może nawet bardziej - w przypadku spóźnienia, noc na zadupiu w przystani portowej i spodziewane wk... naszych kobiet, które na wyspie zostały z dzieciakami. To były jednak czasy GPS-a, w którym nawijał "Hołek". Tego można było łatwo 'oszukać' na 100-kilometrowym dystansie i o pół godziny, nawet jadąc po chorwackich, nadmorskich serpentynach (często bez barierek). Oczywiście odpowiednio dodając gazu. Obecnie mapy Googla na tyle precyzyjnie definiują czas przejazdu, że różnice są minimalne. A już na starcie, miałem w plecy 12 minut...

Nie ma co panikować zawczasu. Gaz do podłogi i lecimy, to znaczy lecę. Nie ma czasu na zatrzymywanie się na stacji po latarkę, przecież może zdążę? Kilka minut do przodu udało się zrobić już w połowie trasy. Nie z takich opresji wychodziło się obronną ręką. Bardziej niż brak latarki denerwował, ale i nakręcał do szybszej jazdy, brak ładowania baterii w telefonie. Że też wcześniej tego nie sprawdziłem, czy ładowarka samochodowa działa prawidłowo w nowej furze... A telefon non-stop brzęczy - a to ktoś wysyła sms'a, a to pulsują jakieś powiadomienia Twittera LegiaKosz. Nic to, koncentracja na trasie pełna, mijam kolejne samochody, w sumie przez całą 70-kilometrową trasę nikt mnie nie wyprzedza. "Need for speed" albo legijny alpinista - myślę sobie. Raz na jakiś czas rzut oka na zegarek i przewidywany czas przyjazdu. Dam radę na styk.

Pod stromą górę zasuwam jak zły. Rano ten sam dystans pokonałem kilka razy wolniej. Ale teraz po pierwsze prawie zero ruchu, po drugie "gram na czas". Dojeżdżam pod stok... jest! Wyciąg jeszcze chodzi. Ekspresowe opuszczenie pojazdu, aparat i siaty z chlebem w dłoń i długa po schodach do wyciągu. Dobiegam zdyszany, a tu... dojście do stacji zamknięte, a wyciąg stoi. Dobra, nie ma co się użalać - tak być musiało. Z powrotem do samochodu i podjeżdżam jeszcze kilometr na szczyt parkingu. I jazda z buta. Latarki brak, ale początkowo wiem jak się kierować. Początkowo, bo dość szybko przechodzę w tryb "na czuja".

Źli ludzie gaszą światła podświetlające trasę narciarską, więc wiadomo, że będzie trudniej. Bateria w telefonie słaba, ale udaje się jeszcze odpalić mapy. Początkowo kieruję się na schronisko, z którego znam skrót (ten przez las) do mojej kwatery. Z biegiem czasu zmieniam koncepcję. Po 30 minutach zasuwania w śniegu po kolana, obieram kurs po jednej z tras narciarskich. Śnieg z kolejnych mijanych naśnieżarek leci na głowę, w oddali słyszę warkot ratraków. Czyli chyba nie pomyliłem się za bardzo. Po chwili do głowy przychodzi myśl - nieee, tędy to będzie naokoło, stromo pod górę będzie szybciej. Krócej na pewno, ale mimo niezłej kondycji, ledwo już przebieram nogami, a metry pozostałe do celu telefon wyświetla jakoś opieszale. 450, 440... Jak na złość skubaniec nie chce mi skrócić dystansu. Klnę w myślach strasznie, chociaż słów nie wypowiadam, by niepotrzebnie nie tracić energii. Tak teraz już na spokojnie zastanawiam się, czy przyszła do głowy myśl - "Po co mi to wszystko było?". Nie, przecież gdybym nie pojechał byłbym przez miesiąc chory. A tak, jedynie przychodzę cały zziajany pod kwaterę. Jeszcze przed wejściem łapię oddech, by nie obudzić wszystkich domowników, zostawiam pieczywo w kuchni i śmigam na górę. Pozostaje jeszcze uprzątnąć jakieś dwa metry sześcienne śniegu, które przyniosłem ze sobą w butach, spodniach itd. i już można złapać dystans i pomyśleć - tego wyjazdu na pewno nie zapomnę szybko. W pokoju wita mnie jeszcze żona słowami "Szedłeś na piechotę? Nienormalny jesteś". Też mi nowość. Szybka kąpiel, bo pewnie byłem bardziej przepocony niż koszykarze po meczu, i w końcu z uśmiechem na ustach można położyć się w łóżku. Brać się jeszcze na adrenalinie za zdjęcia i analizy meczu, czy odpuścić? W tym przypadku wygrywa zdrowy rozsądek, no i słaby net. Ustawiam budzik na 6 rano i idę spać. Gdybym mógł ruszyć na taki wyjazd po raz drugi, pakuję się w tej chwili i lecę! Oby jak najwięcej takich z przygodami.

Kibicując koszykarskiej Legii (30)
Kibicując koszykarskiej Legii (29)
Kibicując koszykarskiej Legii (28)
Kibicując koszykarskiej Legii (27)
Kibicując koszykarskiej Legii (26)
Kibicując koszykarskiej Legii (25)
Kibicując koszykarskiej Legii (24)
Kibicując koszykarskiej Legii (23)
Kibicując koszykarskiej Legii (22)
Kibicując koszykarskiej Legii (21)
Kibicując koszykarskiej Legii (20)
Kibicując koszykarskiej Legii (19)
Kibicując koszykarskiej Legii (18)
Kibicując koszykarskiej Legii (17)
Kibicując koszykarskiej Legii (16)
Kibicując koszykarskiej Legii (15)
Kibicując koszykarskiej Legii (14)
Kibicując koszykarskiej Legii (13)
Kibicując koszykarskiej Legii (12)
Kibicując koszykarskiej Legii (11)
Kibicując koszykarskiej Legii (10)
Kibicując koszykarskiej Legii (9)
Kibicując koszykarskiej Legii (8)
Kibicując koszykarskiej Legii (7)
Kibicując koszykarskiej Legii (6)
Kibicując koszykarskiej Legii (5)
Kibicując koszykarskiej Legii (4)
Kibicując koszykarskiej Legii (3)
Kibicując koszykarskiej Legii (2)
Kibicując koszykarskiej Legii (1)

Komentarze: (0)

Serwis Legionisci.com nie ponosi odpowiedzialności za treść powyższych komentarzy - są one niezależnymi opiniami czytelników Serwisu. Redakcja zastrzega sobie prawo usuwania komentarzy zawierających: wulgaryzmy, treści rasistowskie, treści nie związane z tematem, linki, reklamy, "trolling", obrażające innych czytelników i instytucje.
Czytelnik ponosi odpowiedzialność za treść wypowiedzi i zobowiązuje się do nie wprowadzania do systemu wypowiedzi niezgodnych z Polskim Prawem i normami obyczajowymi.

Dodaj swój komentarz:

autor:

e-mail:


lub wykorzystaj

treść:


Zgłoś newsa!

Jeżeli masz informację, której nie ma na tej stronie, a Twoim zdaniem powinna się znaleźć, zgłoś ją nam! Wystarczy wypełnić prosty formularz, a informacja zostanie dodana do naszej bazy.
Zgłoś newsa!