Wykorzystujemy pliki cookie do spersonalizowania treści i reklam, aby oferować funkcje społecznościowe i analizować ruch w naszej witrynie. Informacje o tym, jak korzystasz z naszej witryny, udostępniamy partnerom społecznościowym, reklamowym i analitycznym. Klikając "ROZUMIEM" lub ✔, wyrażasz zgodę na stosowanie cookies i innych technologii. Więcej informacji znajdziesz w naszej Polityce Prywatności.    ROZUMIEM
Legioniści - niezależny serwis informacyjny
HokejKoszykówka
Zurych - Czwartek, 25 sierpnia 2005, godz. 20:00
Liga Europy - 2. Runda Eliminacyjna
Herb FC Zurich FC Zurich
  • 25' Keita
  • 30' Dzemaili
  • 65' Keita
  • 80' Cesar (k)
4 (2)
Herb Legia Warszawa Legia Warszawa
  • 20' Szałachowski
1 (1)

Sędzia: Howard Webb
Widzów: 9000
Pełen raport
Około 400 fanów Legii zameldowało się na stadionie w Zurychu

Jedyny euro-wyjazd

Wynik pierwszego meczu z FC Zurich nie napawał nas optymizmem, ale nie przeszkadzało to sporej liczbie legionistów podjąć decyzję o wyjeździe do Szwajcarii. Do kraju kojarzonego głównie z serem i zegarkami wyjechały z Warszawy autokary, busy i samochody. Dzięki promocji jednej z firm lotniczych, kilkadziesiąt osób zdecydowało się wyruszyć do Szwajcarii samolotem.
Granica polsko-niemiecka była "nawiedzana" przez nas już kilka dni przed meczem. Połączenie przyjemnego (odpoczynku) z pożytecznym (meczem) było chyba najlepszym rozwiązaniem. Nie każdy mógł sobie jednak pozwolić na tak długi urlop. Znaleźli się więc i tacy, którzy stolicę naszego kraju opuścili na kilka godzin przed meczem, aby w towarzystwie Mariusza Waltera spędzić dwugodzinny lot.
Zurych, mimo zapowiedzi, przywitał nas przyzwoitą pogodą. Było ciepło, nawet słonecznie. Z lotniska na przedmieściach Zurychu ruszyliśmy prosto na dworzec kolejowy, a stąd do centrum miasta. Trzeba przyznać, że komunikacja w mieście stoi na wysokim poziomie. Tramwaje i pociągi kursują co kilka minut. Ich rozkład również jest przejrzysty dla wszystkich. Tylko ceny biletów lekko odstraszają, ale do nich przyzwyczailiśmy się już przed przylotem. Dla tych, którzy nie zamierzali zbytnio szastać miejscowymi "wariatami" zostawało pilne wypatrywanie "kanarinios" w środkach komunikacji.
Sam Zurych jest miastem naprawdę ładnym. Ciekawym zjawiskiem jest spora liczba mostów, które łączą obie strony rzeki. Miasto ma swój klimat. Jako że był to środek tygodnia, nie dziwiła nas wcale mała liczba spotykanych na ulicach kibiców. A gdy już spotykaliśmy kogoś interesującego się futbolem, ten (lub ta) okazywał się fanem Grasshopers. "Wygracie na pewno! Dokopcie tym dupkom - FCZ" - mówili przyjaźnie do nas nastawieni lokalni rywale FC Zurich. Po parogodzinnym rekonesansie przyszedł czas na obiadek. Cenniki w restauracjach niezbyt przypadły nam do gustu. Wobec tego skusiliśmy się na sieć amerykańskich fast foodów. 12 CHF za zestaw to cena i tak przyzwoita, jak na ten kraj. Stąd postanowiliśmy kierować się w stronę stadionu. Na mapie znaleźliśmy najkrótszą nań trasę, choć w jej realizacji nieco przeszkodzili nam "kanarinios". Nie zamierzając narażać się na kary, zdecydowaliśmy się na dłuższy spacer. Po ponad półgodzinnym marszu z centrum doszliśmy w okolice stadionu. W okolicy kręciło się sporo radiowozów. Co ciekawe policja zupełnie nie reagowała na widok chmielowych napojów w rękach warszawiaków. Dookoła stadionu znajdowało się mnóstwo knajp. W nich piwkiem raczyli się kibice obu drużyn. Nikomu nie przeszkadzało, że stojąca obok osoba ma na szyi inne barwy. Fani z Warszawy przed wyjazdem zakupili zaledwie 200 z siedmiuset przygotowanych dla nas biletów. Te kosztowały w przeliczeniu na złotówki 105 PLN. Nie było jednak problemu z nabyciem wejściówek na miejscu. Gospodarze imprezy za wejście na stadion musieli zapłacić o 10 "wariatów" więcej.
Ponad 30 minut przed rozpoczęciem meczu praktycznie cała grupa legionistów zdecydowała się udać pod swój sektor. Niestety, wejście nie należało do najprzyjemniejszych. Na bramkach stali dobrze przeszkoleni ochroniarze. Fiskanie jakie nam zaserwowali nie należało do najprzyjemniejszych. Wniesienie czegokolwiek nadprogramowego graniczyło z cudem. Co więcej, proces wpuszczenia jednej osoby na stadion trwał dobrych parę minut. W takim tempie nie weszlibyśmy do końca meczu. Wobec tego ktoś wpadł na pomysł uproszczenia procederu wpuszczania fanów z Polski. Tzw. "wjazd z bramą" był rozwiązaniem ostatecznym, abyśmy wszyscy zobaczyli to spotkanie. Oczywiście policji nie spodobało się zdecydowane wejście warszawian i w ruch poszedł gaz łzawiący. Gdy już wszystkim udało się wejść na Tribune Nord 1, wokół sektora rozwieszonych zostało kilkanaście flag. Wśród naszych płócien pojawiły się flagi przyjaciół z Sosnowca, Elbląga i Hagi. Były też flagi bardzo lubianego w naszych szeregach Juve. Przedstawiciele "Starej Damy" dotarli do Zurychu w kilkunastoosobowym składzie i byli pod wrażeniem wyjazdowej prezentacji Legii.
Nasz sektor znajdował się za jedną z bramek. Nad nim znajdował się dach i zegar, wraz z tablicą wyników. Zresztą wszystkie trybuny stadionu były, choć nie w pełni, zadaszone. Zupełnie nie pasowała tylko tablica wyników po przeciwległej stronie boiska, gdzie liczba goli zdobyta przez FCZ i gości przestawiana była... ręcznie. Miejscowi kibice, których na stadionie zameldowało się ok. 8000, wystawili kilkusetosobowy młyn. Na płocie również pokazali nam swoje płótna. Centralne miejsce zajęła flaga o treści "Ready for take off". Pierwsza prezentacja szwajcarów wyszła całkiem nieźle - ich sektory zostały przykryte trzema sektorówkami z literami "FCZ". My rozpoczęliśmy po prostu od głośnego śpiewu. Barwy w górę i "Mistrzem Polski jest Legia" to standard - nie tylko na krajowym podwórku, ale i na europejskich stadionach. Choć gospodarze tego dnia dopingowali całkiem nieźle, to i nas było równie dobrze słychać. "Jesteśmy zawsze tam..." - tego kawałka nie może po prostu zabraknąć na meczu wyjazdowym. Po 20 minutach piłkarze wyrównali straty z pierwszego meczu! Po bramce Szałachowskiego cały sektor wyskoczył do góry, a po chwili rozświetlił się blaskiem kilkunastu odpalonych rac! Dodajmy, że przed tym meczem nikt w nas nie wierzył. Ta bramka spowodowała przypływ nadziei. Szkoda, że nastroje popsuły się już po zaledwie pięciu minutach. Wyrównujący gol sprowadził nas na ziemię. Z drugiej jednak strony nikt z nas nie patrzył na ten mecz przez pryzmat wyniku. Zbyt wiele razy zawiedliśmy się na naszych kopaczach, by wierzyć im bezgranicznie. Tak więc, bez względu na sytuację na boisku robiliśmy to co do nas należy. "Legiaaaa Warszawaaaa aejaejaejaeja Legia Warszawaaaa" - ten przebój zwany hitem z Wiednia był przez nas śpiewany przez cały mecz. Z małymi przerwami na inne okrzyki. Przynajmniej dwukrotnie pozdrawialiśmy np. przyjaciół, którzy wspomagali nas na tym wyjeździe. Zdecydowanie najgłośniej wychodziły nam "pozdrówki" dla Den Haagu i Juventusu. Głośne "Juve, Juve" było kilkakrotnie słyszane.
Do przerwy wynik był dla nas niekorzystny. Przegrywaliśmy 2-1. Mało kto wierzył w jego zmianę. Choć wiara jakby gdzieś uciekła, to doping dla Legii był zajebisty! Nie było gorzej niż w Wiedniu, choć proporcje trochę inne - a to znaczy, że "wymiataliśmy".
Na początek drugiej połowy przygotowana została choreografia z czarnej folii, z wyciętym napisem ULTRA FACTORY. Napis ten został podświetlony ogniami wrocławskimi. W tle pojawiły się race i flagi w barwach naszego klubu. Gdyby awanse do kolejnych rund przyznawane były tylko i wyłącznie na podstawie postawy kibiców, awans do kolejnej rundy byłby dla nas prostym zadaniem. Niestety, tam gdzie piłkarze muszą się wykazać, tam pojawiają się kłopoty. Dalszą część meczu najlepiej byłoby przemilczeć. Chodzi nam o wydarzenia na murawie. Podczas gdy coraz lepiej szło gospodarzom, rósł w siłę ich doping. Ale czemu tu się dziwić. Ich zespół, stawiany w roli "chłopca do bicia", zamiast położyć się przed Magierą i spółką, rozwalił naszych grajków w dwumeczu aż 5-1. Jeszcze nigdy tak słabo nie prezentowali się piłkarze przywdziewający koszulki z eLką na piersi. Wkurzenie sięgało zenitu... najpierw pojechaliśmy po działaczach ("Legia to my, a nie Zygo i jego psy"), następnie rzucając szydercze hasła w stronę piłkarzy. "Nie raczyli nawet powalczyć" - słychać było zewsząd pesymistyczne opinie. "Bez ambicji" - takie hasło skierowaliśmy do piłkarzy, którzy próbowali oklaskami podziękować nam za doping. Spadówa! Nie chcemy od was, idących po najniższej linii oporu, żadnych podziękowań! Najpierw nauczcie się prosto kopnąć piłkę, a później starajcie się o szacunek u kibiców. "Czy oni są naprawdę tacy słabi, czy po prostu im się nie chce walczyć" - zastanawiali się kibice... i nie tylko. Głowa trenera Zielińskiego musiała być zaprzątnięta tymi problemami. Mecz miał się powoli ku końcowi... wtedy na boisko weszli policjanci, którzy w zwartym szeregu ustawili się równolegle do linii kończącej boisko. W kierunku mundurowych poleciały przeróżne przedmioty. Na opuszczenie sektora musieliśmy czekać dobrych kilkanaście minut po ostatnim gwizdku sędziego. Wtedy to niespodziewanie FC Zurich... zaatakował nasz sektor. Od tyłu. Szwajcarzy, którzy wcześniej nie przejawiali ochoty do bitki, przedarli się pod nasz sektor i różnymi przedmiotami próbowali obrzucać legijną ekipę. Bez powodzenia. Z jednej strony dlatego, że chętnych do konfrontacji nie brakowało, z drugiej - bo we wszystko wmieszała się policja, która zapobiegła bezpośredniej konfrontacji. Zgodnie z zapowiedzią spikera, na stadionie musieliśmy spędzić kilkanaście "ekstra" minut. W tym czasie trwało rozbrajanie naszego sektora. Praktycznie każdy element, który mógł posłużyć za przyrząd do walki został wyrwany. Wychodząc z sektora policja stoi oddalona o kilkanaście metrów. W kierunku "psów" lądują kolejne "niespodzianki". W końcu policja szwajcarska nie wytrzymała napięcia i odpaliła jeszcze armatkę wodną, a przez kolejnych kilka godzin obstawiała okolice stadionu.
Tak skończyła się dla nas tegoroczna przygoda z Pucharem UEFA. Szkoda, że tak szybko...

Frekwencja: 9000
Kibiców gości: 400
Flagi gości: 15

Autor: Bodziach