|
Kielce - Sobota, 29 kwietnia 2006, godz. 20:00 Ekstraklasa - 27. kolejka |
|
Korona Kielce
|
2 (2) |
|
Legia Warszawa
- 50' Choto
- 90+3' Włodarczyk
| 2 (0) |
Sędzia: Krzysztof Słupik (Tarnów) Widzów: 15000 Pełen raport |
|
700 fanów Legii przybyło na mecz do Kielc |
Warunkowo, ale z błogosławieństwem
Kto by się cieszył po bramce w 93. minucie meczu, gdyby nie było nas na stadionie Korony Kielce?! Na trybunach jedynie garstka warszawskich dziennikarzy, a na boisku piłkarze. Na szczęście nie zabrakło nas na tym wyjeździe i to radość siedmiuset osób uciszyła stadion przy Ściegiennego! Po raz kolejny Legia odmieniła losy meczu w ostatniej minucie. Czy wiecie jak to smakuje?!
Jeszcze dzień przed meczem nie było do końca pewne, czy uda nam się wyjechać do Kielc. Ostatecznie PZPN przychylił się do odwołania legionistów i karę wyjazdową zawiesił. Dzięki temu w sobotni wieczór zamiast jechać gdzieś na wypoczynek, byliśmy z naszą ukochaną drużyną. Bilety, które przyznali nam kielczanie, rozeszły się w mgnieniu oka. Pytanie bez żadnych nagród - jaką pulę musieliby przydzielić nam Koroniarze, abyśmy jej nie wykorzystali ;). Wyjazd na to spotkanie organizowało SKLW, które przygotowało fanom autokary oraz czuwało nad spokojem w czasie meczu. Wiadomo było, że oczy piłkarskiej centrali będą zwrócone ku sektorowi gości. Pierwsi kibice Legii zjawili się pod nim ponad dwie godziny przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Oni bardzo dobrze zapoznali się z okolicami stadionu, bowiem na wejście musieli czekać na główną grupę, która podróżowała autokarami. Trochę się zeszło, bowiem korki na trasach wylotowych do Krakowa spowodowały przyjazd naszych fanów dopiero na godzinę przed meczem. Ścisk przy wejściu był niemiłosierny. Co chwila ktoś żartował - "Przejście dla kobiety w ciąży", choć jeśli taka by się trafiła... to miałaby nieciekawie. Faktycznie nowy kielecki stadion może robić wrażenie, ale w sektorze gości zapomniano o jednej istotnej sprawie - odpowiedniej liczbie bramek wejściowych. Tych przygotowano zaledwie dwie... i nie mogło dziwić zdenerwowanie legionistów, którzy mieli pewność, że początku meczu nie zobaczą. Ba, początku meczu. Nie było wiadomo, czy do zakończenia piłkarskich zawodów uda im się wejść! Paranoja! Najlepszy stadion w Polsce, a jednego-dwóch wejść więcej nie można było wybudować?!
Kibice, którzy lepiej orientowali się w kieleckich standardach, swoje paski pozostawili w Warszawie, a na wyjazd zabrali odpowiednie spodnie. Wiadomo było, że "niepożądane" paski trafią do depozytu. Była nim tym razem skrzynia, którą warszawiacy mogą kojarzyć... z stołecznych przystanków. W takich samych bowiem przechowuje się w stolicy... piasek! Gdy już udało nam się dostać na sektor, czekał nas mały szok. "Czuję się jak na europejskich pucharach. Może jeszcze nie Liga Mistrzów, ale Puchar Intertoto na pewno" - żartowali warszawiacy. Szkoda, że my na taki obiekt czekać będziemy latami. Z taką opieszałością polityków (i takimi politykami) będą to dłuuugie lata. Stadion Korony oczywiście wypełnił się po brzegi i aż wrzał przed rozpoczęciem się meczu. Spiker rozpoczął dialog z kibicami i nakręcał ich do rytmicznego klaskania. My tymczasem skupialiśmy się na hasłach nakłaniających gospodarzy do wpuszczenia przyjezdnych. Ci mieli wątpliwą przyjemność wchodzenia na stadion przez całą pierwszą połowę (ostatnia osoba weszła w 43. minucie!).
Ci którzy na stadion weszli jako ostatni, zostali oszczędzeni i nie musieli oglądać dwóch bramek dla gospodarzy. Mimo to nikt z nas się nie załamywał, a po bramkach (traconych) nasz doping jeszcze się wzmagał! W przerwie fani udali się do cateringu, gdzie zamiast kiełbasek dominowały hamburgery. Nikt jednak nie narzekał, że nie spałaszuje króla strzelców ekstraklasy. W drugiej połowie ruszyliśmy nareszcie z konkretnym dopingiem, do jakiego przyzwyczailiśmy już całą kibicowską Polskę! Rozpocząło się od... ściągnięcia koszulek przez warszawską brać (oczywiście nie tylko, bowiem liczną grupą stawili się sosnowiczanie). Po tym ruszyliśmy z naszym nowym przebojem "Warszawa... Warszawa, Warszawa" - tym razem śpiewanym bez podziału na głosy. Dach znajdujący się nad nami normalnie drżał! Dawaliśmy czadu, a miejscowi przecierali uszy ze zdziwienia! Czy 700 osób jest w stanie zakrzyczeć 15-to tysięczny tłum. Ależ owszem. Legia Warszawa!!!
Jak to zazwyczaj ma miejsce w przypadku klatek dla gości, w ich pobliżu zasiadają najwięksi krzykacze - napinacze. Również sąsiadujący z nami Koroniarze wyraźnie kozaczyli, za co zostali przez nas sprowadzeni na ziemię hasłem "Przyszliście chamy, dlatego że my tu gramy". Niedługo po przerwie piłkarze zdobywają kontaktową bramkę. Dalej jednak przegrywamy. Z naszych gardeł wydobywa się śpiew nawołujący do nieustannej walki, a jednocześnie będący wyrazem bezgranicznej wiary kibiców w swój zespół - "Nie poddawaj się, ukochana ma, nie poddawaj się, Legio Warszawa!" - ryczało 700 legionistów. Druga połowa była także obfitująca w akcenty ultras. Najpierw wyciągamy 3 sektorówki - dwie z nich przedstawiały diabłów, kolejna zaś Kubusia Puchatka gotującego się kotle. Całość dopełniała pirotechnika w postaci stroboskopów. Niestety po chwili następuje riposta "Scyzorów", której hasłem przewodnim było: "Legio pozdrawiamy z piekła". Później następuje nasze "firmowe" odliczanie, po którym nad głowami pojawiają się transparenty na dwóch kijach, a cały sektor śpiewa "Legia, Legia Warszawa". Kielczanie z oprawy przygotowali jeszcze kartoniadę w barwach (na początek meczu, ale cóż ona miała przedstawiać?), połączoną z szarfami, a w II połowie flagi na kijach.
Dalej trwała jednak wojna na doping. Gdy śpiewał cały stadion Korony mieliśmy niewielkie szanse na przebicie się. Często jednak było tak, że słychać było głównie nas. A tak przynajmniej nam się wydaje ;) Niestety, mecz powoli zbliżał się do końca, a na tablicy wciąż widniał kiepski dla nas wynik 2-1. Gdy w końcówce pod naszym sektorem ewidentnie na czas grał Mariusz Zganiacz, niektórzy stracili do niego ostatnie resztki szacunku. Jak on tak może?! Niebawem wybiła 90 minuta i pozostały zaledwie te, które do regulaminowego czasu gry doliczył arbiter. Wspomniany "Mario" sfaulował Surmę i mieliśmy rzut wolny 30 metrów od bramki rywala. Była to ostatnia szansa na wyrównanie. Już w momencie, gdy sędzia zagwizdał, w naszym sektorze połowa osób zaczęła czarowanie, druga połowa zaś... złożyła dłonie do modlitwy. Choć zapewne każdy z nas w czasie tego meczu zgrzeszył przynajmniej raz, teraz nie miało to większego znaczenia. Liczyło się to, aby Edson zapakował bramę pewnym siebie Scyzorykom. To była długa, ale na szczęście skuteczna modlitwa. Gdy piłka zatrzepowała w siatce, co prawda nie po bezpośrednim strzale z wolnego, rozpoczął się zupełnie niekontrolowany szał radości w naszych szeregach!!! Znowu gol w końcówce!
Zdołowani czuli się chyba tylko gospodarze i ich przyjaciele przybyli na ten mecz - Polonia, Sandecja i Cracovia. Co nas to interesowało! My świętowaliśmy, choć tym razem nie zwycięstwo, to kolejny mecz bez porażki. "Niepokonana, to nasza Legia kochana" - śpiewali jak w amoku kibice Legii. Po meczu podziękowali piłkarzom za walkę i przypomnieli im (chociaż chyba nikt nie zapomniał), że "już w tym sezonie, Legia zasiądzie na tronie". Po tym przyszedł czas na oczekiwanie, aż kielczanie rozejdą się do domów. My musieliśmy spędzić czas w sektorze gości. Pewnym urozmaiceniem było zapewne roztrenowanie piłkarzy gospodarzy, a dokładniej nasza uwaga skupiła się na ulubieńcu piłkarskiej Polski - Grzegorzowi "Kiełbasie" Piechnie, nazywanemu przez warszawian "Parówą".
Zapomnijmy jednak o docinkach. To co czuliśmy w ostatniej minucie, to coś... czego nie można kupić. I po raz kolejny, jak co dnia, mogliśmy podziękować Bogu, że jesteśmy legionistami!
Frekwencja: 15000
Kibiców gości: 700
Flagi gości: 11
Doping gospodarzy: 7,5
Doping Legii: 8
Autor: Bodziach