|
Rustawi - Czwartek, 23 lipca 2009, godz. 15:30 Liga Europy - 2. runda eliminacyjna |
|
Olimpi Rustawi
|
0 (0) |
|
Legia Warszawa
| 1 (1) |
Sędzia: Bernhard Brugger Widzów: 3000 Pełen raport |
|
Kibie Legii w Gruzji - fot. Piotr Galas |
Wyprawa do dalekiego Rustawi
Do czasu losowania 2. rundy zreformowanego Pucharu UEFA (aktualnie: Ligi Europy), wielu legijnych fanów zastanawiało się, gdzie w tym roku rozpoczniemy swoją europejską kibicowską przygodę. Jak co roku każdy liczył na przeciwnika atrakcyjnego przede wszystkim pod względem turystycznym, a wszystko po to, aby połączyć przyjemność wypoczynku z "ciężką kibicowską pracą".
Zatem, gdy karty kalendarza pokazały datę 22 czerwca, a zegarki wybiły godzinę 13 - wszyscy legijni fani śledzili z zapartym tchem animację losowania Ligi
Europy. Około godziny 14 wszystko było już jasne - Gruzja lub Wyspy Owcze to miejsca, w których zaczynamy podbijać Europę! :)
Rozpoczęły się zatem gorączkowe przeszukiwania połączeń, wyszukiwania najtańszych opcji. Problemem było jedynie to, że do końca nie byliśmy pewni gdzie zagramy... Większość chciała egzotyczne dla nas Wyspy Owcze, ze względu na to, że - o dziwo – łatwiej było tam dotrzeć. Jednak eksperci piłkarscy zgodnie twierdzili, że dają tej drużynie jedynie 10% szans na przejście drużyny gruzińskiej. Okazało się to prorocze, gdyż już po pierwszym meczu, mogliśmy śmiało kombinować trasę dojazdu do Gruzji.
Jak się okazało dojazd do tego kraju jest nieprawdopodobnie trudny, choć to przecież Europa. Lądowa granica z Rosją – zamknięta, morska przez Morze Czarne – słaba opcja ze względu na cenę oraz terminy wodolotów do Batumi. Jedyna droga lądowa prowadzi przez... Turcję – jednak to trasa dla wytrwałych i mających naprawdę dłuuugi urlop (pozdrowienia dla zapaleńców z Transita!).
Sensownym rozwiązaniem wydawała się więc tylko opcja lotnicza, jednak i tu zaczęły się schody. Brak bezpośrednich połączeń do Tbilisi oraz wygórowane ceny połączeń z przesiadką powodowały istny ból głowy. Jak się okazało jedni zdecydowali się na lot z Warszawy z przesiadką w Mińsku, inni postanowili połączyć wyjazd z krótkim pobytem w Batumi, by tam zażyć morskiej kąpieli, jeszcze inni wyruszyli transportem łączonym do Kijowa, by stamtąd odlecieć do Tbilisi.
My po szczegółowej analizie wszystkich możliwości dotarcia do Tbilisi zdecydowaliśmy się właśnie na tę ostatnią opcję podróży. Początkowo odległość do Kijowa chcieliśmy pokonać samochodami, jednak kolejki na granicy oraz stan ukraińskich dróg spowodowały zmianę planów. W związku z tym ustaliliśmy, że we wtorek wszyscy dojeżdżamy samochodami do jedynego przejścia pieszego na Ukrainę w Medyce, a stamtąd łapiemy tzw. marszrutę do Lwowa, skąd – już koleją - dojeżdżamy do Kijowa na samolot do Tbilisi. Czasu mieliśmy, jak na nam się zdawało, wyjątkowo dużo, jednak wypełnianie karteczek wjazdowych na Ukrainę oraz przepychające się "mrówki" znacznie skomplikowały nasze plany. Po przedostaniu się w końcu na stronę ukraińską udaliśmy się do "dworca", gdzie odjeżdżały autobusy do Lwowa. Tu mieliśmy nie lada kłopot, ponieważ ostatnia postawiona marszruta nie dawała większej nadziei na wyrobienie się na pociąg do Kijowa, a co za tym idzie także na samolot do Tbilisi.
Jednak my w dobrych humorach ucinaliśmy sobie pogawędki z Ukraińcami - głównie na temat planów wspólnej organizacji Euro 2012. Jak się okazało nie tylko UEFA ma zastrzeżenia co do ukraińskich przygotowań do tej imprezy. Kierowca naszego busa na pytanie: "co z Euro?", szybko skwitował: "nie ma chu..., Euro tu nie budziet", ogłaszając jednocześnie odjazd naszego pojazdu.
Trzeba przyznać, że nasz autobus był bardzo mały – posiadał jedynie 19 miejsc siedzących i o dziwo, aż 45 stojących – ludzie gnieździli się w nim jak sardynki, więc ten kto narzeka na transport miejski w Warszawie powinien przejechać się tym ukraińskim. Podróż mijała nam beztrosko, humory wszystkim dopisywały, jednak coraz szybciej zbliżała się godzina "zero", czyli odjazd naszego pociągu do Kijowa. Tymczasem kierowca dawał nam do zrozumienia, że nie ma możliwości, żebyśmy zdążyli na czas. Sytuacja wyglądała nieciekawie, w związku z tym przeprowadziliśmy szybką burzę mózgów – co robimy? Padały różne pomysły, jednak została wybrana ta najprostsza opcja: pośpieszenie kierowcy poprzez zapłatę kilku dolarów. Poskutkowało! Nasz "kiero" momentalnie wrzucił gaz do dechy, a wysiadających po drodze ludzi dosłownie wyrzucał z autobusu. Efekt: biegiem bo biegiem ale na pociąg zdążyliśmy. Tutaj zaczęły się kolejne utrudnienia - na pociąg do Kijowa nie było już biletów od tygodnia. My natomiast zdeterminowani i przekonani, że za dolary uda się tu wszystko załatwić, podbijamy do prowadnicy pociągu, wypowiadając magiczne słowa: "u nas dziengi" :). Kobiecie od razu zaświeciły się dolary w oczach, więc nie było już innej możliwości, jak tylko wpuszczenie nas na ten pociąg.
Pociągi ukraińskie są podobne do tych na Białorusi czy w Rosji – wagony bez przedziałów wypełnione łóżkami oraz te bardziej ekskluzywne zamykane 4-osobowe przedziały. My mieliśmy to szczęście, że nasza sympatyczna prowadnica załatwiła nam zamykany przedział, a także prowiant (czyt. alkohol) na drogę. W związku z tym, że byliśmy pewni, iż zdążymy na samolot, rozpoczęliśmy zabawę. Śmiechom nie było końca, jednak po skonsumowaniu wszelkich zapasów postanowiliśmy pójść spać, tak by rano obudzić się już w Kijowie. Na miejscu, nie mając za dużo czasu (lotnisko w Kijowie znajduje się ok. 30 km od centrum miasta), udaliśmy się szybko do najbliższego McDonalda na jakieś śniadanie, by potem wyruszyć w dalszą podróż już do miejsca docelowego.
Lotnisko Borispol, z którego odlatywał nasz samolot do Tbilisi, okazało się dość małe w porównaniu do ilości lotów oraz ludzi korzystających z jego usług. Na szczęście w miarę szybko "bramy" naszego lotu zostały otwarte, dzięki czemu mogliśmy przejść odprawę. Po zakończonej sukcesem odprawie idziemy do sklepu wolnocłowego – jednak ceny nie są na tyle atrakcyjne, żeby poczynić tu zakupy. Po drodze spotykamy jeszcze - jak się okazało kibiców Widzewa ;), którzy ewidentnie chcieli nas zaatakować ;). Po tych przejściach udajemy się do końcowej odprawy – czyli wejście na pokład. Kilka osób od nas, w związku z tym, że leci pierwszy raz, dokonuje jeszcze przez szybę lotniska szybkiego przeglądu technicznego samolotu, odmawia kilka "zdrowasiek"... no i w drogę!
Sam lot do Tbilisi trwa niewiele ponad 2 godziny, część z nas wykorzystuje podróż na odespanie ciężkiej nocy w pociągu, inni przez szybę samolotu wpatrują się w kształty „jak z mapy”, przypominając sobie lekcje geografii. Do celu docieramy w środę około godziny 17 czasu lokalnego, który różni się od czasu polskiego o 2 godziny. Na lotnisku czekały na nas taksówki, które zorganizowała nam właścicielka hostelu, w którym wykupiliśmy noclegi. Przejazd przez miasto do hostelu zajął nam około 25 minut, przez całą tą podróż wpatrywaliśmy się ze zdumieniem na kulturę jazdy oraz istny brak przepisów zarówno dla kierowców, jak i dla pieszych.
Po ciepłym prysznicu oraz szybkim ogarnięciu się wędrujemy wieczorem na miasto troszeczkę pozwiedzać. Okazuje się to nie lada wyzwaniem, ponieważ do Gruzji w tym samym czasie przybył wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, co spowodowało istny paraliż w mieście. Setki policjantów, zablokowane ulice – tak w tym czasie wyglądało Tbilisi.
My jednak nie dajemy za wygraną (w końcu taki wyjazd nie zdarza się za często) i przedostajemy się na tzw. rynek, gdzie kosztujemy lokalnej kuchni oraz później zakupujemy trunki, tak by skonsumować je bez problemów w miejscowym parku, w którym - ku naszemu zdumieniu - na ławkach spali policjanci na służbie. Widok dziwny, ale prawdziwy!
Po naszych obserwacjach należy uznać, że samo Tbilisi to bardzo ładne miasto, z dużą ilością zabytków, jednak bardzo zniszczone. Na ulicach można zobaczyć zarówno stare samochody, jak i te nowe modele aut – jedno jest pewne, każdy pojazd ma rozwalony jakiś element karoserii. Co do samych mieszkańców - są to bardzo mili i pomocni ludzie, wyjątkowo nie lubiący Rosjan.
Kolejnego dnia rano wybieramy się jeszcze na wzgórze, z którego rozciąga się widok na całe miasto. Chcemy tam wjechać kolejką linową, ale okazuje się, że ona nie istnieje (jeden z nas do końca twierdził, że kolejka jest po prostu po drugiej stronie wzgórza). Na szczycie robimy fotki a następnie odkrywamy, że dojeżdżają tu normalne miejskie autobusy i takim wracamy do centrum miasta (warto tu zaznaczyć, że kolega S. pobrał szybki kurs praktyczny prawa jazdy kat. C). Po tej wyprawie ledwo ledwo dajemy radę zdążyć na naszego busa, który zawozi nas do Rustawi – miasta oddalonego ok. 30 km od Tbilisi.
Tam udajemy się już w stronę stadionu, na który część grupy wchodzi bez biletów na hasło: "my diplomaty z Polszy". Te słowa powodują także, że mamy dostęp do przechadzania się po całym stadionie. W związku z tym idziemy przywitać piłkarzy, którzy są wyraźnie zdziwieni naszą obecnością, a następnie sami wybieramy sobie sektor do siedzenia – trybunę krytą (trybuna przygotowana dla nas była naprzeciwko – jednak ze względu na naszą małą ilość uznajemy, że na krytej będziemy lepiej słyszalni). Tu zaczynają się lekkie problemy, ponieważ Gruzin ewidentnie pełniący funkcję dyrektora ds. bezpieczeństwa krzyczy coś po ichniejszemu, co oczywiście kwitujemy śmiechem. Następnie podchodzi do nas delegat UEFA, który prosi nas o zdjęcie flag ze względu na to, że będziemy tu zasłaniać reszcie widowisko sportowe. Po długiej dyskusji w końcu dajemy za wygraną i przenosimy się na zarezerwowany dla nas sektor dla gości.
Kiedy czekamy na pierwszy gwizdek, stadion powoli się zapełnia. Ostatecznie na meczu pojawiło się ok. 3 tys. osób (w tym silna grupa żołnierzy gruzińskich).
My pojawiamy się na stadionie w 30 osób, w tym przedstawiciel Olimpii Elbląg i wywieszamy 5 flag (Reprezentacyjną, Visitors, AMT, fan club Płońsk oraz Olimpii Elbląg). Pod wodzą naszego gniazdowego staramy się prowadzić głośny doping. Kilka piosenek takich jak "Jesteśmy zawsze tam...", "Ceeeeeeeeee" oraz "Moja jedyna miłość" wychodzi nam całkiem głośno, jednak tego dnia nie mamy zbyt dużej siły przebicia w stosunku do kibiców Rustawi, którzy zagłuszają nas gwizdami oraz graniem na bębenkach.
W pierwszej połowie odpalamy także trochę pirotechniki (kilka rac, ognie wrocławskie oraz achtungi), co jest nie lada atrakcją dla pozostałych zgromadzonych na stadionie, ponieważ każdy telefonem komórkowym kreci nasz "pokaz ultras". Po pierwszej połowie wygrywamy już po bramce "Szałacha" na 1-0, tak więc możemy być pewni awansu do kolejnej rundy LE.
Druga połowa spowodowała dużą mobilizację wśród miejscowych kibiców, którzy postanowili "stworzyć ruch ultras" na stadionie - grupka pięciu chłopaków stojących niedaleko nas wznosiła okrzyki Olimpii Rustawi i... to właściwie tyle. My w drugiej połowie uaktywniamy się jeszcze kilka razy – próbujemy m.in. wejść na dach stadionu, by tam odpalić race. Ta próba kończy się jednak fiaskiem, wobec czego postanawiamy zrealizować swój cel na zegarze wyświetlającym wynik, śpiewając pieśń "Gdziekolwiek Legia będzie grać". Tam już bez żadnych problemów odpalamy pirotechnikę.
Wraz ze zbliżającym się końcem meczu liczba osób na stadionie zdecydowanie maleje. Po ostatnim gwizdku przybijamy "piątki" z piłkarzami, dziękując im za wygraną – oni zaś nam za przybycie i za doping. Na koniec jeszcze negocjujemy, żeby rzucili nam swoje koszulki- początkowo nie bardzo na to przystają, tłumacząc, że jest to dopiero początek sezonu. Jednak my także nie dajemy za wygraną i dzięki temu niektórzy z nas wychodzą bogatsi o nową kolekcję koszulki piłkarskiej, na których nareszcie znalazła się "L" w kółeczku.
Po meczu bez żadnych problemów udajemy się z powrotem do Tbilisi, gdzie całą grupą idziemy skosztować alkoholi w miejscowych lokalach. Część z nas jeszcze w nocy po zabawie opuszcza Tbilisi, jednak większość wraca kolejnego dnia, podróżując ponownie przez Kijów oraz Lwów. Tym razem we Lwowie zatrzymujemy się na dłuższy postój – niestety ulewny deszcz uniemożliwia nam długie zwiedzanie, w związku z tym udajemy się jedynie na cmentarz Orląt Lwowskich. Podczas powrotu w tramwaju atakują nas "kanarzy", którzy ewidentnie żądają "łapówki" za podróż na gapę. Jednak my sprytnie, znanym wszystkim sposobem, "ukręcamy się", rozbiegając w różne części miasta. Dodatkowo biegnąc zrzucamy nasze przeciwdeszczowe pelerynki, które 30 min wcześniej zakupiliśmy na bazarku we Lwowie, co spowodowało, że byliśmy nie do rozpoznania.
Kolejny etap podróży mija bardzo spokojnie. W sobotę w godzinach popołudniowych przekraczamy granicę ukraińsko-polską, na szczęście dla nas bramką dla podróżnych z UE, mijając długą kolejkę "mrówek" i myśląc już o kolejnym wyjeździe - do Kopenhagi. Tak więc do zobaczenia w Danii!
Autor: Anula