|
Warszawa - Czwartek, 6 sierpnia 2009, godz. 20:00 Liga Europy - 3. runda eliminacyjna |
|
Legia Warszawa
|
2 (1) |
|
Brøndby IF
- 7' von Schlebrugge
- 59' von Schlebrugge
| 2 (1) |
Sędzia: Fredy Fautrel (Francja) Widzów: 5500 Pełen raport |
|
Piotr Giza zdobył pierwszego gola dla Legii, ale powinien trafić jeszcze 2 razy... - fot. Mishka |
Tradycyjnie...
Śledząc przedmeczowe wypowiedzi z Łazienkowskiej można było stwierdzić, iż przed rewanżem z Broendby Kopenhaga w stołecznym klubie żyją... w strachu. Trener Jan Urban stwierdził, że choć dopiero co rozpoczęły się mecze o stawkę, to rywalizacja z Duńczykami jest meczem sezonu. Natomiast prezes Leszek Miklas zadbał o negatywny wizerunek kibiców twierdząc, że ci będą chcieli w sposób chuligański wyeliminować Legię z europejskich pucharów. Zapomniał tylko, że pożegnanie z Europą może równie dobrze nastąpić w czysto piłkarskich okolicznościach. Jak się okazało po 90 minutach gry, słowa prezesa kolejny raz nie znalazły odzwierciedlenia w rzeczywistości. Mało tego, Legię z pucharów wyeliminowali nie jej kibice, lecz piłkarze.
Wraz z pierwszym gwizdkiem sędziego do głośnego dopingu rzucili się zawsze "groźni" kibice. Jednak mając za sobą dwunastego zawodnika, piłkarze Legii szybko stracili bramkę. Wystarczyły dwie akcje, aby to goście cieszyli się z prowadzenia. Najpierw Nilsson przegrał pojedynek sam na sam z Muchą i wywalczył rzut rożny. Broendby idealnie wykonało ten stały fragment gry. Dośrodkowanie w pole karne, a tam kapitan Max von Schlebrügge wpakował głową futbolówkę do siatki i 250 fanów z Danii mogło paść sobie w ramiona. Na reakcję legionistów nie trzeba było długo czekać. Zamiast typowego paraliżu, braku pomysłu, gospodarze zabrali się za odrabianie strat. Pierwsze akcje skrzydłami oraz z wykorzystaniem Piotra Gizy i Marcina Mięciela nie przynosiły efektów, ale przecież co się odwlecze... Gdy mijała 17. minuta gry, doszło do zamieszania w polu karnym, gdzie Stephen Andersen nie przytulił do siebie piłki. Z zimną krwią wykorzystał to wspomniany "Gizmo", wprawiając w ekstazę niemal cały stadion! Remis 1-1 i wszystko w zasadzie rozpoczęło się od nowa, bo przecież taki rezultat nie promował żadnej ze stron. Obserwując wydarzenia na murawie przez kolejne minuty, można było odnieść wrażenie, że to Gizie i spółce bardziej zależało na awansie. To gospodarze raz po raz tworzyli akcje ofensywne, w których brakowało wykończenia pod bramką Duńczyków. Z kolei Broendby starało się atakować, uruchamiając długimi podaniami swoich napastników. Jednak to legioniści częściej siedzieli na połowie rywala. Ba! W 33. minucie nie schodzili dosłownie z obrębu szesnastki kopenhaskiej ekipy! Jakim cudem futbolówka nie znalazła drogi między słupki? Trudno racjonalnie to wyjaśnić i można śmiało stwierdzić, że problem z tym mogli mieć sami wykonawcy strzałów. A uderzali - dwukrotnie Piotr Giza do spółki z Sebastianem Szałachowskim. Tym samym na Łazienkowskiej wciąż utrzymywało się niekorzystne 1-1. I mimo że obraz gry nie ulegał zmianie, to rezultat remisowy pozostał do przerwy. Choć trzeba obiektywnie przyznać, iż to legioniści zasługiwali na minimalne prowadzenie.
Wydawać by się mogło, że drugie 45 minut rozpocznie się w dużo wolniejszym tempie. Tak jakby obie ekipy miałyby nieco oszczędzać siły na końcówkę meczu i ewentualną dogrywkę. Nic bardziej mylnego. Zaczęło się od walki w środkowej strefie boiska, w której nad wyraz aktywni byli goście, co znajdywało odzwierciedlenie w częstych faulach. Podopieczni Kenta Nielsena tak się w tym zapędzili, że w 55. minucie w polu karnym padł Marcin Mięciel. Decyzja arbitra mogła być tylko jedna – rzut karny! Radość na trybunach, chwila nerwów i można było eksplodować w górę! Tak jak w Kopenhadze, Maciej Iwański posłał futbolówkę w lewą stronę i choć Andersen wyczuł intencje pomocnika Legii, to musiał wyjmować piłkę z siatki. Niestety korzystny rezultat nie utrzymał się długo. Nie upłynęło 5 minut, a na Łazienkowskiej zapanowała krótka cisza. Zaczęło się od strzału na bramkę Muchy, któremu z pomocą przyszedł kolega z obrony, który wybił futbolówkę na rzut rożny. I po chwili ponownie się przekonaliśmy, że kopenhascy piłkarze są wyjątkowo groźni po stałych fragmentach gry. Dośrodkowanie w pole karne, gdzie Samuel Madsen "zgasił" piłkę uderzył mocno a po drodze głową futbolówkę musnął ponownie Max von Schlebrügge i doprowadził do remisu. Wynik 2-2 oznaczał jedno – o losach awansu nie przesądzi dogrywka ani ewentualne rzuty karne. Aby zagrać w IV rundzie eliminacyjnej Ligi Europy, legioniści musieli po prostu strzelić trzecią bramkę.
Niestety druga stracona bramka wyraźnie podcięła skrzydła piłkarzom Legii. W szeregi warszawskiego zespołu wkradł się lekki chaos. Widoczny był brak gry piłką po ziemi. Gracze sprawiali wrażenie, jakby zeszło z nich powietrze. A przecież do końca meczu pozostało jeszcze sporo czasu. Na reakcję Jana Urbana nie trzeba było długo czekać. Po wpuszczeniu na boisko Miroslava Radovicia, przyszedł czas na Adriana Paluchowskiego i Legia od tej pory grała dwójką napastników. Niewiele brakowało, a roszada szkoleniowca gospodarzy przyniosłaby spodziewany efekt. W 85. minucie zrobiło się gorąco pod polem karnym Duńczyków. Z lewej strony mocno uderzał Maciej Rybus i gdyby tylko "Paluch" w porę dostawił nogę, mogłoby być po wszystkim. A tak, czekała nas nerwowa końcówka. I jak na początku, tak i pod koniec meczu bliski szczęścia był Piotr Giza. Niestety, po dośrodkowaniu Jakuba Rzeźniczaka pomocnik Legii z kilku metrów posłał piłkę prosto w interweniującego Stephena Andersena.
Nic z tego. Po chwili francuski sędzia gwizdnął po raz ostatni. Po raz ostatni nie tylko w tym meczu, ale ostatni raz w rozgrywkach Ligi Europy piłkarze Legii usłyszeli ten dźwięk. Szkoda, bo była realna szansa na awans, a tak polskim jedynakiem na europejskich salonach pozostał poznański Lech.
A Legia? W niedzielę jedziemy do Gdyni walczyć o ligowe punkty, bo tylko to nam już zostało. Taka nowa, świecka tradycja.
Autor: Fumen