✔ Wykorzystujemy pliki cookie do spersonalizowania treści i reklam, aby oferować funkcje społecznościowe i analizować ruch w naszej witrynie. Informacje o tym, jak korzystasz z naszej witryny, udostępniamy partnerom społecznościowym, reklamowym i analitycznym. Klikając "ROZUMIEM" lub ✔, wyrażasz zgodę na stosowanie cookies i innych technologii. Więcej informacji znajdziesz w naszej Polityce Prywatności. ROZUMIEM
Wydawało się, że wyjazd do rumuńskich Botoszanów będzie jednym z mniej atrakcyjnych na europejskim szlaku. Tymczasem, ten niby krótki wyjazd - przynajmniej biorąc pod uwagę odległość, dostarczył wielu przygód tym, którzy ruszyli wspierać i sławić Legię. Rumuni byli pod takim wrażeniem naszego dopingu, że po meczu naszą maszerującą grupę nagradzano oklaskami we wszystkich okolicznych knajpach.
O tym, gdzie pojedziemy - czy do Tbilisi, czy Botoszanów, dowiedzieliśmy się przed dwoma tygodniami. Wiadomo było, że w przypadku Rumunii nie ma najmniejszych szans na podróż samolotem. Drogą lądową mieliśmy dwie możliwości - albo przez Słowację i Węgry, albo przez Ukrainę. Ta druga trasa była znacznie krótsza - niespełna 800 kilometrów i według map Google raptem 11 godzin jazdy. Popularny serwis jednak znacznie pomylił się przy wyliczaniu czasu podróży. Dość powiedzieć, że nasza grupa w obie strony jechała po około 23 godziny, czyli znacznie dłużej niż do Bukaresztu. Tyle, że do stolicy Rumunii jest ponad dwukrotnie dalej.
Cofnięci na granicy
Większość legionistów w trasę wyruszyła w środę. Policja obserwowała samochody i busy zbierające się przy Łazienkowskiej, ale wyjątkowo nie robiono żadnych problemów. Podróż do granicy polsko-ukraińskiej przebiegała dość sprawnie i to jak się później okazało jedyny odcinek bez większych przygód. Kłopoty zaczęły się na przejściu granicznym Hrebenne-Rawa Ruska. Tam, mimo różnych kombinacji straciliśmy parę godzin. Gdy już zmierzało do szczęśliwego końca, dostaliśmy podbite paszporty i nie pozostało nic innego, jak ruszać w dalszą drogę, doszło do wymiany poglądów z Ukraińcami, w efekcie którego zostaliśmy cofnięci na granicy. Trzeba było jechać 70 kilometrów dalej, na inne przejście graniczne i liczyć, że nikt nie zauważy, że w paszportach mamy już tego samego dnia wjazd i wyjazd z kraju. Tym razem nie było z kim wymieniać poglądów na temat Banderowców i po kolejnych kilku godzinach w końcu wyjechaliśmy z Polski.
Wyścig z czasem po ukraińskich dziurach
Przed nami było około 400 kilometrów do granicy ukraińsko-rumuńskiej. O ile pierwszych kilkadziesiąt z nich jechaliśmy po normalnych drogach, dalej było fatalnie. Nasi kierowcy trochę pobłądzili i zboczyliśmy nieco z trasy. Podróżowaliśmy szutrowymi drogami, na których trzeba było jechać slalomem, by omijać kolejne dziury. Czegoś podobnego nie widzieliśmy nigdzie indziej, a gdy kolejny raz z hukiem wjechaliśmy w dziurę, zaczęliśmy modlić się, by zawieszenie i koła dotrwały przynajmniej do Rumunii. Na granicy ukraińsko-rumuńskiej straciliśmy znacznie mniej czasu i co najważniejsze, nie zostaliśmy cofnięci. Tym razem celnik próbował nawet dowcipkować, wyczytując nazwiska z paszportów, a wśród nich Wojciecha Jaruzelskiego. Czas uciekał nam niemiłosiernie i nasze ambitne plany, by od 8 rano pozwiedzać Kamieniec Podolski już dawno spełzły na niczym. Nikt nie liczył nawet na postój na ciepły posiłek - teraz najważniejsze było w ogóle zdążyć na mecz. Cel osiągnęliśmy, podjeżdżając pod sektor gości na 50 minut przed rozpoczęciem spotkania.
Wejście na stadion
Kontrola osobista była dość drobiazgowa - ochroniarze szukali przede wszystkim przedmiotów, które mógłby dostać skrzydeł. Tak więc podobnie jak na Rapidzie i Steaule zabierano zapalniczki. Na szczęście nikomu nie przyszło do głowy odbieranie kluczy. Po kontroli osobistej legioniści zebrali się na tyłach sektora, gdzie wymieniano informacje odnośnie tras przejazdu i przygód po drodze. Okazało się, że trasa przez Węgry i Słowację nie była wcale wiele krótsza, tym bardziej, że tę część Rumunii jechało się przez bardzo górzyste tereny, gdzie trudno było rozwinąć większą prędkość. Odcinek o długości 150 km jechało się nie szybciej niż 40 km/h.
Doping w niemiłosiernym upale
W końcu weszliśmy na nasz sektor, gdzie znajdował się dość ubogi catering - ciepła cola i nic więcej. Na szczęście w jednym miejscu był kranik, gdzie można było się trochę schłodzić wodą. Temperatura, mimo godziny 20 czasu lokalnego, dochodziła do 34 stopni. W sektorze gości zostały wywieszone flagi "Legia Fans", "#UwolnicMacka" oraz reprezentacyjna Legia. Były też transparenty - "PDW dla ludzi. Jeb... haniora k...wę", "Bolek 3maj się" i "Michał Jelonki sto lat!!! PDW". Doping w asyście bębna prowadziliśmy od pierwszej minuty spotkania. "Staruch" robił wszystko co w jego mocy, by rozruszać wszystkich na trybunach. Bardzo dobrze wychodziło nam "Jesteśmy zawsze tam..." na melodię z Lokeren. Generalnie jak na taki skwar i zmęczenie podróżą, doping był niezły, z kilkoma lepszymi momentami.
Kilka razy w trakcie meczu cały nasz sektor głośno skandował "Warsaw Fans Hooligans", na co gwizdami reagowali miejscowi, zasiadający w najbliższej odległości naszej trybuny (oczywiście oddzieleni kilkudziesięcioma milicjantami). Pod ich adresem skandowano jak zwykle przy okazji meczów z Rumunami - "Choćbyś się umył, psiknął perfumem...". Grupka siedząca najbliżej nas bardzo przeżywała wydarzenia na boisku, a po trzeciej straconej bramce zaczęła opuszczać stadion.
Młyn gospodarzy
Kilka słów o młynku gospodarzy, który znajdował się po przeciwnej stronie boiska. Ich oflagowanie było dobrze znane wcześniej - jako, że na stanie mają raptem parę flag, nie mogli niczym zaskoczyć. W drugiej połowie rozciągnęli natomiast dwa transparenty: "Botosani E cel ce M-A Invatat. Sa iubesc cu adevarat D.H.BT" i "Din toate ces au inianplai noi mimic n-am regretat", które jakością dorównywały oflagowaniu. Machali także paroma flagami na kiju. Odnośnie dopingu - z sektora gości trudno się o nim wypowiadać, bowiem Rumunów nie słyszeliśmy ani razu. Wiemy tylko, że dopingowali w asyście dwóch bębnów.
Hej Legia gol
W drugiej połowie przez kilkanaście minut cały nasz sektor dopingował bez koszulek. Najgłośniej wychodziło nam "Legia gol allez allez", a także "Hej Legia gol...". Ta druga pieśń dobrze wkręciła wszystkich i zabawa była przednia. Pod koniec spotkania odśpiewaliśmy hymn narodowy. Po wygranym przez naszych piłkarzy spotkaniu nastąpiło wzajemne podziękowanie za wysiłek, a do naszego sektora trafiło kilka zgrzewek wody. Wtedy wiedzieliśmy już, że w kolejnej rundzie prawdopodobnie przyjdzie nam pojechać do Albanii, bowiem FK Kukesi prowadziło już w Podgoricy 3-0. Jako, że wcześniej były zaplanowane autokary i czarter do Czarnogóry, trzeba było szybko działać i załatwiać wyjazd do Tirany, gdzie w europucharach gra klub spod granicy z Kosowem.
Oklaski od miejscowych
Sektor mogliśmy opuścić już po kilkunastu minutach. Można było odebrać zatrzymane przed meczem zapalniczki i inne przedmioty. Wokół stadionu miejscowi siedzący w knajpach brawami pozdrawiali przechodzących legionistów. Nasza wizyta zrobiła na nich spore wrażenie. Część z nich prosiła o pamiątkowe zdjęcia, wymianę koszulek i tym podobne, ale oczywiście te zachcianki pozostały w sferze ich marzeń. Część osób od razu po meczu ruszyła do Polski, jedni zatrzymali się na nocleg na Ukrainie, inni zaś nocowali jeszcze w Botoszanach, gdzie ceny hoteli nie były wygórowane. My do Warszawy ruszyliśmy dwie godziny po meczu, po szybkiej "kąpieli", zimnej szamie i szybkich zakupach.
Dwóch obieżyświatów na pokładzie
W drogę powrotną do naszego busa zabraliśmy dwóch "artystów" z Rembertowa, którzy wyjechali na mecz we wtorek wieczorem i podróżowali z licznymi przygodami i przesiadkami. O swojej podróży szczegółowo opowiedzieli nam, gdy zostaliśmy zatrzymani na granicy ukraińsko-polskiej w Butomierzu. I tak z Warszawy pojechali autokarem do Rzeszowa, później pociągiem do Przemyśla, następnie kuszetką do granicy, piesze przejście przez granicę i w końcu kuszetką do Lwowa. Kolejny odcinek Lwów - Czerniowce jeszcze udało się im pokonać bez większych problemów, tyle że tam porwał ich melanż i obudzili się w dniu meczu o 13. "Trzeci kolega zapowiadał, że nas nie dobudzi i miał rację" - słuchaliśmy ich opowieści. W końcu udało się im załatwić transport do granicy ukraińsko-rumuńskiej, gdzie znów musieli kombinować. Znaleźli transport do Suczawy. "Wsiedliśmy do autobusu, zapłaciliśmy kierowcy za przejazd do Botoszanów, ale ludzie jakoś dziwnie się śmiali. Okazało się, że autobus jedzie tylko na drugi koniec Suczawy, więc kierowcy trzeba było odebrać znaczną część należności za bilet" - kontynuowali. Nadal mieli jednak do przejechania kawałek, a do tego brak jakichkolwiek połączeń. W końcu znaleźli drajwera, który za niewielką opłatą podrzucił ich pod stadion i... mieli jeszcze czas, by przed meczem skoczyć na obiad.
Zatrzymani na granicy
Ostatecznie, po konsultacjach, uznaliśmy, że wracamy przez Ukrainę, ale już ciut lepszą trasą, przez Tarnopol. Jak się okazało, przygody w pierwszą stronę to był dopiero przedsmak tego, co miało nas czekać w drodze powrotnej. Dość szybko nasz środek transportu stracił moc i po szybkich oględzinach wyszło na to, że padła turbina. Podjazd pod górki był nie lada wyzwaniem. Do tego trzeba było omijać dziury. Wydawało się, że przed kolejnymi wzniesieniami trzeba będzie pchać pojazd. Później kierowcy wymyślili "myk" z wyłączaniem i włączaniem silnika przed każdym wzniesieniem. Podziałało, ale przemieszczaliśmy się w żółwim tempie. Znowu planów było wiele, ale wszystkie zweryfikowaliśmy na granicy ukraińsko-polskiej. By uniknąć długiego oczekiwania wybraliśmy przejście na wysokości Budomierza. I choć kolejki nie było wcale, celniczka postanowiła skrupulatnie sprawdzić bagaże naszej 18-osobowej grupy, prawdopodobnie zdając sobie sprawę ze "złodziejsko-przemytniczej" reputacji. Ostatecznie po 6 godzinach oczekiwania w końcu mogliśmy ruszyć w dalszą drogę.
Potrzebny dodatkowy kierowca
Już w tym momencie wiadomo było, że kierowcy nie zdołają dowieźć nas do Warszawy... kończył się bowiem ich 21-godzinny czas pracy (w drugą stronę), co skutkowałoby 9-godzinnym postojem na 250 kilometrów przed stolicą. Zapadła decyzja, że z Warszawy wyruszy trzeci kierowca, za co oczywiście trzeba będzie dopłacić. Zanim doszło do zmiany kierowcy, było trochę żartów przy każdym kolejnym wzniesieniu, które pokonywaliśmy z trudem. O ile drajwerom humory niezbyt dopisywały, my bawiliśmy się w najlepsze. Po godzinnym oczekiwaniu w jednym z zajazdów i zmianie za kółkiem, nowy kierowca szybko przekonał się, że pozostałe 250 kilometrów będzie dla niego niezapomnianą podróżą ;). Kilkaset metrów po wyjechaniu ze stacji okazało się, że na pokładzie brakuje jednego z uczestników wycieczki. Po tym, gdy już byliśmy w komplecie, rozpoczął się festiwal okolicznościowych pieśni, który trwał aż do stolicy.
Wyjazd do Botoszanów zakończyliśmy po 54 godzinach (bez noclegów i bez zwiedzania). Kto by pomyślał przed podróżą, że wyjazd przyniesie nam tyle przygód.