✔ Wykorzystujemy pliki cookie do spersonalizowania treści i reklam, aby oferować funkcje społecznościowe i analizować ruch w naszej witrynie. Informacje o tym, jak korzystasz z naszej witryny, udostępniamy partnerom społecznościowym, reklamowym i analitycznym. Klikając "ROZUMIEM" lub ✔, wyrażasz zgodę na stosowanie cookies i innych technologii. Więcej informacji znajdziesz w naszej Polityce Prywatności. ROZUMIEM
Wyjazd do Madrytu od momentu losowania cieszył się sporym zainteresowaniem kibiców, ze względu na wiele możliwości w miarę niedrogiego dotarcia do celu, jak również sporą pojemność sektora gości na 80-tysięcznym Estadio Santiago Bernabeu. Hiszpański klub i miejscowa policja obawiali się przyjazdu legionistów i jak się później okazało, odpowiednie zabezpieczenie przemarszu na zaledwie 1-kilometrowym odcinku, było ponad ich możliwości.
Fani Legii do Madrytu docierali już pod koniec zeszłego tygodnia, a ostatnie osoby przyleciały w dniu meczu (m.in. trzema czarterami zorganizowanymi przez SKLW). Trasy były różne, choć ze względu na spore odległości większość wybierała podróż lotniczą, przez Luton, Monachium, Frankfurt, Paryż, Ateny, czy Barcelonę. Właściwie ile ekip, tyle pomysłów na trasę, a podstawowym kryterium była oczywiście cena. Nie brakowało oczywiście podróży z przygodami - a to popsuty samolot, innym razem opóźnienia lotniskowe, czy w końcu zbyt wiele biletów lotniczych... sprzedanych na konkretny lot do Madrytu.
Na mieście dało się zauważyć kibiców z Łazienkowskiej już od weekendu, chociaż więcej osób dotarło na miejsce w poniedziałek, czyli dzień przed spotkaniem. Wtedy właśnie w centrum Madrytu coraz częściej dało się usłyszeć śpiewy sławiące nasz klub oraz legijne zgody. Kibiców madryckich klubów (Real, Atletico, Rayo Vallecano) nie było widać. W dniu meczu zbiórkę mieliśmy zaplanowaną na godzinę 18:00, czyli niemal 3 godziny przed meczem, na jednym z placów w pobliżu stadionu Santiago Bernabeu. Tłumy kibiców w białych koszulkach i bluzach zmierzające w jednym kierunku widoczne były bardzo dobre. Na miejscu czekała już policja, w tym konna. Spore zainteresowanie wzbudzaliśmy wśród mieszkańców okolicznych bloków, którzy ochoczo filmowali ubranych na biało kiboli, którzy raz po raz wznosili okrzyki sławiące najwspanialszy klub na świecie. Nie brakowało dyskusji na temat wyniku meczu, ale chyba nikt nie spodziewał się cudu. "Wybaczę wszystko, jeśli tylko nie przebiją Widzewa" - dało się słyszeć komentarze, odnoszące się do "efektownej" wpadki RTS-u z początku lat 90-tych, kiedy łodzianie przegrali z Eintrachtem 0-9. Uniknięcie blamażu, to było wszystko na co liczyliśmy. Naszą rolą było pokazanie się z jak najlepszej strony na trybunach.
Przed godziną 19:00 ruszyliśmy z miejsca zbiórki w stronę stadionu. Po przejściu zaledwie 250 metrów, policja zatrzymała cały pochód na dobrych kilkanaście minut. Kiedy ponownie ruszyliśmy, okazało się, że wszystkie skrzyżowania przed stadionem były otwarte, a fani Realu mogli swobodnie przemieszczać się na trasie naszego, bardzo krótkiego, przemarszu. Spory chaos organizacyjny spowodowany przez służby zabezpieczające oraz agresywne i prowokacyjne zachowanie mundurowych spowodowało wzrost napięcia wśród wyjazdowiczów. Policja reagowała wymachując na ślepo pałkami, mając jednocześnie problemy z zapanowaniem nad końmi.
Po dojściu pod stadion miały miejsce kontrole osobiste - dość wnikliwe, przez co wpuszczanie kibiców na stadion szło bardzo powoli i wiele osób na obiekt weszło już po rozpoczęciu meczu. Kontroli było kilka, a zupełnym zaskoczeniem okazały się kontrole kibiców wychodzących... z toalet stadionowych. Stewardzi robili wszystko, by fani zajmowali miejsca w "swoich" sektorach, czyli tych, które mieliśmy nabite na biletach. Na Santiago Bernabeu zajęliśmy dwie najwyższej kondygnacje trybuny północnej, docierając na nie po pokonaniu dobrych kilku pięter - tutaj bardzo użyteczne okazały się schody ruchome.
Grupa Ultras Sur, która od wielu lat kieruje ruchem kibicowskim na Realu, od kilku lat ma problemy z prezydentem klubu i na trybunach nie może się pojawiać. Nie oznacza to jednak, że Florentino Perez nie wychował swojej grupki dopingującej Real, która jest posłuszna działaczom i na pewno nie będzie prezentować jakichkolwiek politycznych poglądów. Takie madryckie łamistrajki. Podobnie jak my zajęli oni górne sektory, ale za bramką trybuny południowej. Na samym środku wywiesili kilka flag (m.in. "Veteranos", czy "White Girls") i baner "Fans RMCF" (ten wisiał na ich sektorze nawet godzinę po meczu, gdy stadion był już pusty). Prowadzili doping przez całe spotkanie, a najlepiej wychodziła im pieśń zaprezentowana w drugiej połowie meczu, na włoską nutę.
Frekwencja na całym stadionie była nadspodziewanie wysoka - na mecz przyszło ponad 70 tysięcy fanów, a dzień wcześniej rozprowadzono wszystkie dostępne wejściówki (pojemność stadionu wynosi 80 tys. miejsc). Z naszej strony udało się rozprowadzić 3000 z 3900 puli przyznanych biletów. Sektory zostały bardzo dobrze oflagowane - wywieszonych zostało 21 flag. Od samego początku prowadziliśmy doping, mając niestety małe problemy z jego synchronizacją ze względu na spore odległości pomiędzy jednym a drugim końcem trybuny (oraz piętrami). Gdy jednak ryknęliśmy wszyscy razem - doping niósł się po całym stadionie i nawet po drugiej stronie boiska był lepiej słyszalny od śpiewów kibiców Realu. Ci, którzy obawiali się dwucyfrówki, już po kilku minutach przecierali oczy ze zdumienia - nasi piłkarze grali odważnie, walecznie, nie dając się zepchnąć do głębokiej defensywy i niewiele zabrakło, a to my cieszylibyśmy się z objęcia prowadzenia w Madrycie. To się nie udało, ale po bramce na 2-1, radość była ogromna! Spora część legionistów zdjęła koszulki, a nasz doping przybrał na sile.
Świetnie wychodziło nam głośne "Ceeee..." w drugiej części meczu, które odbijało się echem od drugiej strony stadionu. Podobnie jak pieśni na dwie strony (góra - dół). Kolejne tracone przez piłkarzy bramki nie miały większego wpływu na nasz śpiew. Z perspektywy całego spotkania musimy jednak przyznać, że mogliśmy pokazać się lepiej. Nie było takiej "petardy", jak na niektórych meczach, które później wspomina się latami (jak choćby pierwszy Wiedeń). Zapamiętamy na pewno to, że miejscowy spiker, podobnie zresztą jak przed trzema tygodniami spiker Sportingu, piał przy okazji bramek dla Realu.
Po meczu podziękowaliśmy piłkarzom okrzykiem "Hej Legio dzięki za walkę" i jeszcze przez kilkanaście minut sławiliśmy nasz klub. W oczekiwaniu na wyjście ze stadionu (czekaliśmy około godzinę), przy okazji pomeczowych wywiadów na murawie z udziałem naszego trenera, śpiewaliśmy na melodię Hitu z Wiednia - "Jaceeek Magieraaaa" oraz odpowiednie przyśpiewki pod adresem "Haniora". Po wyjściu ze stadionu, bez większych problemów można było rozejść się po mieście. Nie licząc osób podróżujących czarterami, do kraju wracaliśmy dopiero następnego dnia. Wszak już w sobotę kolejny mecz, tym razem ligowy przy Ł3 z Lechem.
Po powrocie do kraju dowiedzieliśmy się, że klub zapowiedział zmianę sposobu dystrybucji biletów na mecze wyjazdowe w europejskich pucharach. Nas czeka jeszcze jeden - za pięć tygodni do Dortmundu. Wcześniej zaś ligowy wyjazd do Kielc, bowiem do Białegostoku z powodu rzekomego remontu sektora po meczu rezerw "Jagi" z Widzewem, po raz kolejny nie pojedziemy. Dziwnym trafem od listopada 2011 roku za każdym razem na Podlasiu wymyślają jakieś cuda, byśmy nie mogli pojawić się na meczu.