✔ Wykorzystujemy pliki cookie do spersonalizowania treści i reklam, aby oferować funkcje społecznościowe i analizować ruch w naszej witrynie. Informacje o tym, jak korzystasz z naszej witryny, udostępniamy partnerom społecznościowym, reklamowym i analitycznym. Klikając "ROZUMIEM" lub ✔, wyrażasz zgodę na stosowanie cookies i innych technologii. Więcej informacji znajdziesz w naszej Polityce Prywatności. ROZUMIEM
Tegoroczna droga Legii do finału Pucharu Polski układa się fantastycznie. I nie chodzi tu tylko o rywali z niższych klas rozgrywkowych, ale także ciekawe wyjazdy, których nie mamy na co dzień. Przed wyjazdem do Opola wiedzieliśmy już, że po wygranej z Ruchem Zdzieszowice, przyjdzie nam jechać na mecz do Bytowa na mecz ćwierćfinałowy.
W czwartkowy deszczowy poranek przyszło nam mierzyć się z potwornymi korkami na wylotówkach z Warszawy, ale dalsza droga na Opolszczyznę przebiegała bardzo sprawnie i z odpowiednim zapasem czasowym zawitaliśmy pod stadion Odry Opole, na którym rozgrywano spotkanie. Mecz niestety nie odbył się w Zdzieszowicach, bowiem w bezpośrednim sąsiedztwie tego obiektu, mogącego pomieścić ok. 1 tys. widzów, od niedawna prowadzony jest remont ulicy. Ze względu na spore zainteresowanie meczem w rejonie, mądre głowy w niebieskich mundurach uznały, że obserwowanie meczu zza ogrodzenia może stwarzać zagrożenie dla ruchu drogowego, jak i samych widzów. Nie dali więc pozytywnej decyzji, co przyklepał burmistrz Zdzieszowic. W Opolu zaś przeciwwskazań do rozegrania meczu nie było.
Kiedy dojechaliśmy pod stadion, miejscowy wąsacz z ochrony dopiero rozwieszał nowy regulamin imprezy masowej - wszak ten różnił się od tych rozgrywanych na co dzień na stadionie przy Oleskiej. Za wykonanie swojej roboty powinien otrzymać medal. Wiadomo, że durnych regulaminów nikt nie czyta, ale za wywieszenie kilku stron na płocie, do tego nie po kolei, zaś paru kolejnych przyczepionych w innym miejscu na barierce, warto pochwalić delikwenta.
Wchodzenie na sektor przebiegało sprawnie, mimo że jednocześnie przez wrota wpuszczano po dwie osoby. Cała nasza grupa (340 os.) zajęła miejsca w sektorze gości przed rozpoczęciem spotkania. W naszym sektorze wywieszone zostały dwie flagi - "Warriors" oraz niewielka "Legia Warszawa" z motywem znanym z legijnych bluz sprzed kilkunastu lat. Na trybunach pomimo wczesnej godziny rozgrywania meczu (15:30), frekwencja była niezła - około 3 tysięcy widzów. Wśród miejscowych było ponad tysiąc kibiców ze Zdzieszowic, którzy nie wystawili młyna. Pozostałą część publiczności na stadion przyciągnęła nazwa naszego klubu, więc pod ich adresem skandowaliśmy "Przyszliście chamy, dlatego że my tu gramy". Tak zresztą jest w większości miejscowości, do których przychodzi nam jeździć za Legią.
Tego dnia nasz doping prowadzony był na dość przeciętnym poziomie. Niby dopingowaliśmy przez całe spotkanie, ale większego zaangażowania trudno się było doszukiwać. Podobnie zresztą jak w grze naszych piłkarzy, którą oglądało się naprawdę strasznie. Jakimś urozmaiceniem dopingu były sporadyczne wrzuty na Odrę, jak również przyśpiewki w stylu "Nasza Legia najlepiej rucha Rucha", czy "Jesteśmy zawsze tam... aejao Ruch ty k...o". Zdecydowanie najlepiej pod względem decybeli wychodził nam "Hit z Wiednia", wykonywany w ostatnich minutach spotkania.
Jako, że nasze gwiazdy dość długo prowadziły zaledwie 1-0, a ich zaangażowanie było mocno niewystarczające - kilka razy skandowaliśmy "Legia grać, k... mać". Trochę lepiej wyglądała gra, kiedy z boiska zszedł "ulubieniec" trybun - Chukwu...
W końcu po trzeciej bramce, mogliśmy odetchnąć z ulgą. Tę przeszkodę na drodze do finału na Stadonie Narodowym naszym gwiazdom udało się przejść. Pośpiewaliśmy więc przez chwilę "Puchar jest nasz". Bardziej prześmiewczo, chociaż z taką autostradą do finału, jaką mamy obecnie, chyba nikt nie wyobraża sobie innej opcji, niż kolejne trofeum w klubowej gablocie. Gospodarze po straconej trzeciej i czwartej bramce, tłumnie ruszyli do wyjść, a pożegnaliśmy ich okrzykiem "Idźcie do domu, my nie powiemy nikomu".
Z naszymi grajkami sytuacja cały czas nie jest unormowana, o czym najlepiej świadczy fakt, że zaraz po końcowym gwizdku, opuściliśmy sektor. Zawodnicy podeszli podziękować nam za doping, my zaś zlewając ich, tak jak oni wcześniej czynili z nami i Jackiem Magierą - przechodząc obok spotkań, odwróciliśmy się na pięcie i wyszliśmy z trybuny. Co ciekawe, chyba po raz pierwszy od wielu lat, na wyjazdowym szlaku mieliśmy możliwość od razu po końcowym gwizdku opuszczenia stadionu. Nikt nie blokował bram, więc raz dwa udaliśmy się do naszych fur i ruszyliśmy w stronę Warszawy. Niespełna 4 godziny później byliśmy w domach. A już w niedzielę, po długiej przerwie, przyjedzie nam jechać do Białegostoku, gdzie wymyślano już cuda na kiju, by tylko nie wpuścić naszej ekipy. Tym razem, wszystko na to wskazuje, że w końcu po raz pierwszy od 2011 roku, zawitamy na nowy stadion Jagiellonii.