Wykorzystujemy pliki cookie do spersonalizowania treści i reklam, aby oferować funkcje społecznościowe i analizować ruch w naszej witrynie. Informacje o tym, jak korzystasz z naszej witryny, udostępniamy partnerom społecznościowym, reklamowym i analitycznym. Klikając "ROZUMIEM" lub ✔, wyrażasz zgodę na stosowanie cookies i innych technologii. Więcej informacji znajdziesz w naszej Polityce Prywatności.    ROZUMIEM
Legioniści - niezależny serwis informacyjny
HokejKoszykówka
NewsyNewsy
Newsy
RSS  |  WAP  |  Kosz  |  Siatka  |  Hokej
Jacek Łączyński - fot. LegiaLive!
Jacek Łączyński - fot. LegiaLive!
Wtorek, 17 sierpnia 2010 r. godz. 14:04

Uwaga: Wiadomość archiwalna!

Łączyński: Legia jest w moim sercu do tej pory (cz.I)

Hugollek

W Legii spędził ponad 20 lat. Najpierw jako zawodnik został najlepszym strzelcem ligi oraz jako pierwszy Polak zdobył jednym rzutem 3 punkty. Później prowadził drużyny młodzieżowe Legii, a przed 6 laty został trenerem pierwszej koszykarskiej drużyny naszego klubu. Jacek Łączyński, bo o nim mowa, cały czas interesuje się losami Legii i to nie tylko tej koszykarskiej. "Legia pozostała zresztą w moim sercu do tej pory" - mówi w rozmowie z LL! Łączyński. Zachęcamy do lektury pierwszej części wywiadu:

Jak zaczęła się Pańska przygoda z koszykówką?
Jacek Łączyński: Moja przygoda z koszykówka rozpoczęła się w Szkole Podstawowej nr 170 na Woli. Miałem wówczas 12 lat. Moim nauczycielem WF był pan Mirosław Jodłowski, a trenerem na zajęciach SKS pan Ryszard Pietruszak. Trzy lata później poszedłem na naszą ukochaną "stajnię-ujeżdżalnię" przy ulicy 29 Listopada i tam zacząłem trenować koszykówkę w CWKS Legia Warszawa, również u boku Pietruszaka, któremu bardzo wiele zawdzięczam. Moje życie związało się niejako z koszykówką - najpierw grałem jako zawodnik, obecnie pracuję jako trener. Ponadto komentowałem również mecze NBA oraz Euroligi, a w latach 1997-1999 prowadziłem w stacji TVN program o koszykówce pt. "Rzut za 3".

Kiedy i w jakich okolicznościach trafił Pan do Legii?
- Mieszkałem na Woli, bardzo blisko obiektów Polonii Warszawa. W tymże klubie przez wiele lat grał mój brat cioteczny, Witek Ziółkowski. Stwierdziłem, że nie będę konkurował z bratem, ponieważ podobnie jak ja, grał on na pozycji rozgrywającego. Zdecydowałem zatem, że będę trenował w Legii, pomimo tego, że musiałem jeździć na treningi przez prawie całą Warszawę. Pragnę podkreślić, że już wtedy kibicowałem Legii. Uczęszczałem z ojcem na mecze m.in. piłki nożnej, koszykówki, siatkówki i boksu. Jak się okazało, spędziłem w tym klubie ponad dwadzieścia lat (z roczną przerwą na grę w warszawskiej Polonii), które będę wspominał do końca życia. Legia pozostała zresztą w moim sercu do tej pory.

W sezonie 1985/86 przeżywał Pan z kolegami spadek do drugiej ligi. Czy nie istniały szanse na utrzymanie?
- Szanse na utrzymanie istnieją zawsze. Wtenczas wydawało się, że posiadamy ciekawy skład - paru doświadczonych koszykarzy i kilkoro nas, młodszych graczy. Niestety, spadliśmy z ligi, ale tylko na rok. Ja przez wiele dni nie mogłem ani trenować ani grać - kontuzja na prawie osiem miesięcy wyeliminowała mnie z czynnego uprawiania sportu.

Banicja w niższej klasie rozgrywkowej nie trwała jednak zbyt długo, ponieważ, jak Pan zresztą wspomniał, rok później udało się Wam powrócić w szeregi pierwszoligowców. Jak zareagowaliście na ten comeback?
- Sportowo zawsze trudniej jest wejść do wyższej klasy rozgrywkowej niż z niej spaść. Skład na drugą ligę mieliśmy jednak bardzo mocny i udało nam się dzięki temu szybko powrócić do grona najlepszych zespołów w Polsce.

Odnośnie wywalczenia pod koniec lat 80-tych piątego miejsca w lidze… Czy problemy finansowe były jedynym czynnikiem, który sprawił, iż nie istniały szanse na wywalczenie czegoś więcej w kolejnych sezonach?
- Gdy trenerem Legii został pan Marek Jabłoński, stworzył zespół, który walczył z najlepszymi jak równy z równym. Byliśmy bardzo blisko strefy medalowej i do tej pory żałuję, że z powodu kontuzji nie mogłem pomóc zespołowi w decydujących meczach w Wałbrzychu. Ostatecznie zajęliśmy piąte miejsce w lidze, choć jako jedyny zespół dwukrotnie pokonaliśmy ówczesnego mistrza Polski, drużynę Lecha Poznań.
Z perspektywy lat trudno oceniać, czy w klubie istniały wówczas problemy finansowe. Z całą pewnością nie mogliśmy narzekać, choć nie da się ukryć, że na ówczesne czasy nie byliśmy jako sekcja koszykówki potentatem finansowym. Pamiętam, że wtedy dla wojska priorytet w piłce nożnej stanowiła Legia Warszawa, a zaraz po niej znajdował się Śląsk Wrocław. Jeśli zaś chodziło o koszykówkę, to w niej wojskowe tendencje prezentowały się zupełnie odwrotnie. Z tego względu do Wrocławia trafiali trochę lepsi gracze niż na 29 Listopada. Pieniądze jednak nie grają i nie starałbym się wiązać zajętych wówczas miejsc w lidze z finansami. Nie odgrywały one aż tak dużego znaczenia jak obecnie.

Niebawem doszło także do ponownego spadku z ligi - tym razem pod przewodnictwem Adama Wielgosza. Czy można go było uniknąć?
- O ile mnie pamięć nie myli, Legia składała się wtedy z bardzo młodych zawodników, wśród których ja byłem jednym z najstarszych. W tym roku odniosłem także indywidualny sukces, zostając najlepszym strzelcem ligi. Niestety, nie przełożył się on jednak na zespół. Bardzo niemiło to wspominam, ponieważ jako podstawowy zawodnik, musiałem przełknąć gorycz porażki i pogodzić się ze spadkiem z ligi.

W jednym z wywiadów dla naszego portalu Adam Wielgosz miał wątpliwości co do Pańskiego występu podczas meczu z Toruniem, twierdząc, iż zdążył Pan już złożyć parafkę na umowie z Polonią Warszawa.
- Odnośnie tej kwestii, pisałem do waszej redakcji sprostowanie. Myślę, że Adam może chciał "zwalić" winę za spadek na nas, usprawiedliwiając w ten sposób siebie jako trenera. Trudno mi to wytłumaczyć. Wtedy nasz skład nie dawał stuprocentowych szans na utrzymanie, a mimo to walczyliśmy. Niestety nie udało się. Wówczas to ja wespół z Markiem Sobczyńskim ciągnęliśmy cały ten legijny "wózek". Przebywaliśmy na parkiecie po czterdzieści minut w każdym meczu i to dzień po dniu (liga grała w soboty i niedziele). Dla mnie wypowiedź Wielgosza to jeden wielki absurd. Nigdy jako zawodnik czy trener nie bawiłem się w żadne układy. A wtedy z innymi klubami na temat "przejścia" zacząłem rozmawiać dopiero po zakończonym sezonie.

Wracając do przyjemniejszych tematów, wspomniał Pan o tym, iż został Pan królem strzelców sezonu 1990/91. Osiągnął Pan wówczas wynik około 27 punktów na mecz. W jaki sposób zapadło to w Pańskiej pamięci?
- Jakoś szczególnie w pamięci mi ten wyczyn nie zapadł. Czasami, gdy czytam jakieś wspomnienia, wtedy przypomina mi się ten indywidualny sukces. Nie możemy zapominać, że koszykówka to nie gra indywidualna, lecz zespołowa. Najpierw patrzy się na wynik zespołu, a dopiero później, kto indywidualnie dołożył się do sukcesu lub porażki. Co z tego, że rzucałem w meczu po czterdzieści punktów, skoro po stoczonej rywalizacji schodziliśmy z boiska pokonani. Zadowolenia nie mogło być i nie było.

Mówiąc o zdobyczach punktowych, warto wspomnieć, iż był Pan pierwszym koszykarzem, który zdobył trzy punkty.
- To taka druga sympatyczna sprawa odnośnie mojej kariery. Faktycznie, byłem pierwszym Polakiem i jednocześnie zawodnikiem Legii, który w 1984 roku podczas Turnieju Wyzwolenia w starej hali Znicza Pruszków zdobył jednym rzutem trzy punkty. Wielu koszykarzy próbowało swych sił. Każdy chciał być tym pierwszym i przejść do historii. Ja o tym w ogóle nie myślałem - trafiłem, nie zdając sobie z tego w ogóle sprawy, tym bardziej, że jednocześnie odbywały się jeszcze dwa spotkania. Dopiero rano dowiedziałem się z gazet, że... Marek Łączyński, czyli de facto mój brat, został pierwszym polskim koszykarzem, który trafił "trójkę" i to on zewsząd zbierał, nie wiedząc tak naprawdę, co się dzieje, najszczersze gratulacje. Niejednokrotnie się jednak zdarzało, że dziennikarze przekręcali nasze imiona [śmiech]. Nie da się jednak ukryć, że w kronikach i innych dziełach związanych z koszykówką figuruję jako pierwszy polski zawodnik, który zdobył trzy punkty i z pewnością jest to przyjemne i miłe.

W jaki sposób potoczyła się Pańska kariera po zakończeniu przygody z koszykówką? Czy gdyby nie kontuzja, którą odniósł Pan w wieku 29 lat, mógłby Pan osiągnąć więcej?
- Zdecydowanie tak. Już wcześniej miałem kłopoty z kolanami i przeszedłem zabieg operacyjny. Po świetnym sezonie strzeleckim przeszedłem do Polonii Warszawa. Stworzyliśmy tam z innymi zawodnikami bardzo silną ekipę, która miała walczyć o mistrzostwo Polski. Niestety, po około 2-3 miesiącach zapodział się gdzieś sponsor i zaczęły się kłopoty - mało trenowaliśmy i ostatecznie zajęliśmy piąte miejsce w lidze. W trakcie ww. sezonu bardzo stawiał na mnie trener kadry Arkadiusz Koniecki. Miałem szansę być pierwszym rozgrywającym na Mistrzostwach Europy w Rzymie. Niestety, kolano po raz kolejny dało o sobie znać. Ponownie musiałem przejść operację, w rezultacie której nie pojechałem na te zawody. Choć serce kusiło, aby powrócić jeszcze na parkiet, górę wziął rozum. Lekarz powiedział mi bowiem, po tym jak chirurdzy "otworzyli" kolano, że przy nadmiernym forsowaniu nogi mógłbym mieć z nią kłopoty również w życiu codziennym. Z tego względu szybko przekwalifikowałem się na trenera i zacząłem pracować najpierw z młodymi koszykarzami, a potem przeszedłem wszystkie szczeble trenerskiej drabinki. Do dziś, czyli już prawie dwadzieścia lat, pracuję jako trener.

Piękna liczba, zwłaszcza, że praktycznie taki sam okres czasu spędził Pan w warszawskiej Legii. Które momenty wspomina Pan najmilej, a które najgorzej?
- Kiedyś Legia to była zupełnie inna bajka - składała się z wielu sekcji. Nie istniał praktycznie drugi taki klub w skali światowej, nie wliczając w to naturalnie krajów socjalistycznych. Stanowiliśmy właściwie jedną wielką rodzinę - znałem bokserów, siatkarzy, piłkarzy, zapaśników, tenisistów, gimnastyków… Spotykaliśmy się nie tylko na stołówce klubowej czy na wspólnych zgrupowaniach, lecz także kibicowaliśmy sobie wzajemnie. Reprezentanci innych dyscyplin przychodzili na nasze spotkania, my z kolei kibicowaliśmy im. Panowała bardzo sympatyczna atmosfera. Co rok bądź co dwa lata zjawiali się nowi ludzie, odbywający w Legii służbę wojskową. Nawiązywaliśmy dzięki temu nowe znajomości, które pozostały do dziś.
Obecnie coś takiego już nie funkcjonuje. Mamy jedną sekcję - odciętą, zamkniętą wśród danych ludzi i tyle. Pod względem sportowym na pewno chciałem wówczas osiągnąć coś więcej, ale nie mogę narzekać. Grałem w reprezentacjach młodzieżowych, zaliczyłem kilka występów w pierwszej reprezentacji Polski oraz byłem wyróżniającym się zawodnikiem ekstraklasy. Żałuję może jedynie tego, iż nie udało mi się zdobyć medalu w seniorskiej koszykówce oraz że nie miałem możliwości skonfrontowania się na parkiecie z większą ilością zawodników zagranicznych. Ponadto miałem przyjemność trenowania u boku wielu dobrych szkoleniowców, od których oprócz spraw czysto szkoleniowych, skorzystałem również jako człowiek. Mam tu na myśli m.in. Ryszarda Pietruszaka, Stefana Majera czy Władysława Pawlaka.

Rozmawiał Sebastian Tasakowski

CDN


przeczytaj więcej o: ,


Zgłoś newsa!

Jeżeli masz informację, której nie ma na tej stronie, a Twoim zdaniem powinna się znaleźć, zgłoś ją nam! Wystarczy wypełnić prosty formularz, a informacja zostanie dodana do naszej bazy.
Zgłoś newsa!