Wykorzystujemy pliki cookie do spersonalizowania treści i reklam, aby oferować funkcje społecznościowe i analizować ruch w naszej witrynie. Informacje o tym, jak korzystasz z naszej witryny, udostępniamy partnerom społecznościowym, reklamowym i analitycznym. Klikając "ROZUMIEM" lub ✔, wyrażasz zgodę na stosowanie cookies i innych technologii. Więcej informacji znajdziesz w naszej Polityce Prywatności.    ROZUMIEM
Legioniści - niezależny serwis informacyjny
HokejKoszykówka
NewsyNewsy
Newsy
RSS  |  WAP  |  Kosz  |  Siatka  |  Hokej
Waldemar Sroka, mistrz Polski juniorów z Legią z 1969 roku - fot. Bodziach
Waldemar Sroka, mistrz Polski juniorów z Legią z 1969 roku - fot. Bodziach
Wtorek, 28 grudnia 2010 r. godz. 18:20

Uwaga: Wiadomość archiwalna!

Historia: Wspomnienia Waldemara Sroki, mistrza Polski juniorów z 1969 cz.I

Bodziach

Rok 1969 był wyjątkowy w historii naszego klubu. To właśnie wtedy juniorzy Legii jedyny raz w długiej historii klubu zdobyli tytuł Mistrza Polski. Jednym z nich był Waldemar Sroka, który w finałowym turnieju zdobył dwie bramki. Pan Waldemar na Łazienkowską trafił z naboru w 1963 roku i po sukcesie z drużyną młodzieżową awansował do pierwszego zespołu Legii. Dziś prezentujemy I część rozmowy z Waldemarem Sroką:

Jak zaczęła się Pana przygoda z piłką?
Waldemar Sroka: Załapałem się do szkółki piłkarskiej dla dzieci, która była organizowana przez Legię. Chodziłem wtedy do V klasy szkoły podstawowej, gdy Legia ogłosiła w Przeglądzie Sportowym wielki nabór do szkółki piłkarskiej. To był chyba 1963 rok. W porównaniu z rówieśnikami byłem nietypowym młodym człowiekiem, bo bardzo długo chorowałem - miałem problemy z nogą. Było to młodzieńcze zmiękczenie główki w stanie biodrowym, tzw. choroba Perthesa. Groziło nawet, że noga wypadnie mi ze stawu biodrowego. Pomimo swojej dysfunkcji, byłem bardzo żywym dzieckiem. Nawet wtedy, gdy chodziłem w aparacie ortopedycznym lub o kulach, to z dzieciakami na podwórku grałem w piłkę. Gdy zaleczył mi się trochę staw biodrowy, a lekarze pozwolili chodzić bez aparatu ortopedycznego i ćwiczyć na wf-ie, okazało się, że jestem jednym ze sprawniejszych. Jak Legia ogłosiła nabór, zwróciłem się do taty, żeby mi pozwolił iść. Gdy mi później mówił, był bardzo zakłopotany, ponieważ nie chciał mi powiedzieć, że się do tego nie nadaję, w związku z chorą nogą, więc powiedział: "Dobrze, idź, spróbuj. Tam jest dużo chętnych. Jak cię przyjmą, to dobrze". No i poszedłem.

Jakie było zainteresowanie naborem do Legii?
- Przyszło około 300 młodych chłopców. Legia wtedy odnosiła sukcesy, piłka była popularna i stawiło się 300 kandydatów. Od września do grudnia albo stycznia trwał nabór - wybierano spośród młodzieży, która się zgłosiła, tych którzy najbardziej nadają się do gry w piłkę. Były całe eliminacje, krótkie gierki, ćwiczenia sprawnościowe, koperty, biegi, wieloskoki itp. Stopniowo odrzucano kolejne osoby, aż zostało nas około 50. Z tej grupy wyłoniono, o ile dobrze pamiętam, 33 nazwiska dzieci, które zakwalifikowały się do szkółki. Okazało się, że ja byłem wśród nich i mój tata miał poważny dylemat. W końcu poszedł do trenera i powiedział, że jestem chory i gdybym narzekał na staw biodrowy, to żeby on to uwzględnił podczas zajęć.

Kto wówczas prowadził Wasze treningi?
- Od trampkarzy prowadził nas jeden trener - Tadeusz Chruściński. W rozgrywkach trampkarzy w sezonie 1964/65 zajęliśmy 1-sze miejsce. W 17 meczach zdobyliśmy 31 punktów, a stosunek bramek 48-5.Po zakończeniu rundy jesiennej sezonu 1965/66 byliśmy ponownie na 1. Miejscu, mając zdobytych w 9-ciu meczach 16 punktów i stosunek bramek 31-8.O rok wcześniej zaczęliśmy grać w juniorach. Byliśmy jeszcze w wieku trampkarzy. Wtedy Legia miała 3 zespoły juniorów. Jeden zespół grał wtedy w lidze juniorów, a dwa pozostałe w A klasie, w dwóch różnych grupach. I my szliśmy jak burza przez te rozgrywki. W sezonie 1966/67 w A klasie juniorów Okręgu Warszawskiego PZPN, w 14 meczach zdobyliśmy 26 punktów i 58 bramek, przy 11 straconych. Należy nadmienić, że w tamtych latach za wygrany mecz otrzymywało się 2 punkty, a za remis 1. Po tym jak w lidze juniorów zajęliśmy pierwsze miejsce, zaczęliśmy grać w mistrzostwach Polski. W 1969 roku na stadionie Lublinianki Lublin, zdobyliśmy mistrzostwo kraju. To był dla wielu szok. Jako, że pierwszy zespół seniorów zdobył wtedy również mistrzostwo, można powiedzieć, że mieliśmy dublet.

O ile wygrana Legii w I lidze nie była większym zaskoczeniem, to Waszego sukcesu raczej nikt się nie spodziewał.
- Wtedy panowała opinia, że Legia nie ma za bardzo zaplecza młodzieżowego - że oni biorą sobie zawodników z kraju do wojska i dlatego mają wyniki. W tamtym okresie Legia była przez to źle przyjmowana w całej Polsce, nawet drużyny młodzieżowe. W tym czasie, kiedy ja trenowałem w Legii, praca z młodzieżą była na wysokim poziomie. Jeszcze zanim trener Chruściński przyszedł do Legii, na Łazienkowskiej pracował Wacław Kuchar, który był oddany pracy z młodzieżą.
Klub pracował już wtedy z młodzieżą i miał swoje osiągnięcia. Inna sprawa, że na pewno nie spodziewano się, że to my zdobędziemy mistrzostwo Polski, tym bardziej, że była wtedy Wisła Kraków, w której występowali reprezentanci Polski, a paru z nich grywało już nawet w pierwszej drużynie. U nas nikt z juniorów nie grał jeszcze w pierwszym zespole Legii. Legia miała wtedy taki skład, że nie było szans, by taki młodzian przedarł się do niego. Przecież w czasie meczów międzypaństwowych to na treningach przy Łazienkowskiej nie było prawie całej drużyny. Jedni byli na zgrupowaniach dorosłej kadry, inni młodzieżówki i bywały takie momenty, że nie było komu trenować.

To prawda, że już przed trzecim meczem na turnieju w Lublinie, byliście już przygotowani do powrotu?
- Ostatni, jak nam się wydawało, mecz graliśmy w niedzielę i pojechaliśmy na niego spakowani, ze sprzętem. Po meczu dopiero okazało się, że będzie jeszcze mecz barażowy i musieliśmy ponownie wrócić do hotelu ze wszystkimi rzeczami. Dodatkowy mecz z Lublinianką rozegraliśmy w poniedziałek.

Były jakieś nagrody za zdobycie mistrzostwa Polski juniorów?
- Za mistrzostwo Polski każdy z nas dostał od zarządu proporczyk i książkę wydaną na 50-lecie klubu. Z dedykacją. Później cała drużyna dostała jeszcze stroje reprezentacji Polski z orzełkiem na piersi. Po zdobyciu mistrzostwa wyjechaliśmy również na międzynarodowy turniej do Jugosławii organizowany przez Crvenę Zvezdę w Rijece. Opiekunem naszej drużyny był major Wiśniewski, a pojechał też z nami major Pacholczyk. Kapitanem drużyny był Marek Miąszkiewicz. Jak on nie mógł grać, to ja otrzymywałem opaskę kapitana. Jak byliśmy w Jugosławii na turnieju, to mieszkaliśmy w miejscowości Rabacz, niedaleko Rijeki. Nasz hotel był położony bardzo blisko morza, po którego dnie buszowały jeże morskie, które nie najlepiej wspomina nasz kierownik drużyny. Gdy wybrał się popływać, trafił rękoma w jeżowce, później ukląkł i trafił na kolejne - te wbiły się w kolana. Jak wyszedł z wody, to krew leciała mu z rąk, nóg i cały był fioletowy.

Na którym boisku drużyna juniorów rozgrywała swoje mecze?
- Czasami, szczególnie w trampkarzach, graliśmy takie mecze pokazowe, bezpośrednio przed meczami pierwszej drużyny. Mecze juniorów zazwyczaj rozgrywaliśmy na boisku bocznym, ze względu na oszczędzanie głównej płyty. Jak już graliśmy w korkach, działacze nie chcieli, żebyśmy niszczyli dość miękką płytę.

Jak to możliwe, że mistrz Polski juniorów nosił się z zamiarem zakończenia piłkarskiej kariery?
- Po zdobyciu mistrzostwa Polski miałem zrezygnować z uprawiania sportu, w związku z moją nogą, która cały czas mi dokuczała. Przez to, że jedną nogę mam krótszą o 1,5 cm, mam zniekształcony staw biodrowy. Do tego dostałem się na studia na Politechnikę Warszawską, a studiowanie dzienne na PW i granie w piłkę wydawało się bardzo trudne. Aż tu nagle dowiedziałem się, że zostałem powołany do pierwszego zespołu na mecz pokazowy z okazji którejś rocznicy Przeglądu Sportowego. To był mecz na stadionie Wojska Polskiego pomiędzy Legią a Karpatami Lwów. Trener Zientara powołał na ten mecz z drużyny juniorów mnie, Andrzeja Wojciechowskiego, Marka Troczyńskiego i Mietka Judkowiaka. Zagrałem w tym meczu, nawet była wtedy transmisja w telewizji. Trener Zientara wystawił mnie na lewe skrzydło, choć byłem zawodnikiem prawo nożnym i w zasadzie do tej pory cały czas grywałem na prawej stronie boiska lub na środku. Jako, że wtedy Gadocha miał krótką przerwę w grze, zrobiło się miejsce na lewym skrzydle i tam wpuścił mnie trener na 15-20 minut.

To chyba nie było jednorazowa przygoda z pierwszym zespołem?
- Po zdobyciu mistrzostwa Polski paru z nas zaczęło trenować z pierwszą drużyną. Część przeszła do drugiej drużyny, część do innych klubów. Ja zostałem powołany na treningi do pierwszego zespołu. Byłem na obozie przygotowawczym z pierwszą drużyną, którą prowadził już trener Chruściński. Obóz był w Kozienicach, mieszkaliśmy w domkach campingowych. Piłkarze z pierwszej drużyny nie byli zadowoleni z warunków tam panujących, bo faktycznie te nie były zbyt luksusowe. Ten ośrodek istnieje do dzisiaj. Mieści się nad niewielkim zalewem, gdzie można popływać kajakami. Trenowaliśmy na boisku miejskim w Kozienicach. Miałem jednak pecha, bo na pierwszym treningu doznałem kontuzji. Podczas gry polegającej na podawaniu piłki głową i rękami między zawodnikami, jeden z kolegów wypuścił piłkę i ta potoczyła się po murawie. Gdy biegnąc próbowałem ją podnieść koledzy mnie popchnęli. Trzymając już piłkę, chciałem zrobić przewrót w przód... i tak nieszczęśliwie uderzyłem samym końcem barku o ziemię, że "poszło" mi wiązanie barkowe. Nie mogłem normalnie uczestniczyć w zajęciach. Miałem przez długi czas usztywniony bark i trenowałem indywidualnie.

Do pierwszego zespołu na dłużej awansował tylko Cypka.
- Z naszej drużyny juniorów z pierwszym zespołem trenowali: Tadeusz Cypka, Marek Troczyński, Mietek Judkowiak i ja. Najdłużej w pierwszym zespole występował Tadeusz Cypka.

Nauka nie kolidowała z treningami?
- Nie było łatwo połączyć nauki na Politechnice Warszawskiej na Wydziale Mechaniki Precyzyjnej, dziennych studiów magisterskich z treningami w pierwszoligowym zespole Legii. Drużyna trenowała rano, a ja wtedy studiowałem. Zazwyczaj chodziłem więc na indywidualne treningi po południu. W oficjalnych meczach nigdy nie wystąpiłem, nie licząc towarzyskiego meczu z Karpatami Lwów. Trafił mi się wyjazd z pierwszym zespołem na Puchar UEFA z FC Lugano, w Szwajcarii. Było to wielkie przeżycie. Siedziałem wtedy na ławce rezerwowych. Czasami było tak, że siedziałem na ławce w pierwszym zespole, ale jechałem potem na mecz z drugim. Przez dwa lata trenowałem z pierwszym zespole Legii, grając jednak w rezerwach.

Później odszedł Pan do Radomiaka.
- W 1972 roku przyjechali działacze z Radomia i zaproponowali mi grę w Radomiaku. Przeprowadziłem się do tego miasta z perspektywą gry przez trzy lata. Wtedy jednak nie było kontraktów. W prasie pisano "Legia zasila Radomiaka".

Jak Pan wspomina pobyt w Radomiaku?
- Jak poszedłem do Radomia, załatwiono mi pracę, bo musiałem się z czegoś utrzymywać. Zacząłem pracować w administracji w Radoskórze, a mieszkałem w hotelu robotniczym przy Radomiaku. Razem ze mną do Radomiaka trafił nieżyjący już Janusz Jakubowski. On był w wojsku, więc trafił tam do sztabu i na treningi przychodził w mundurze. Ja po kilku godzinach pracy szedłem na trening. Później razem z całą drużyną szedłem na obiad. Następnie udawałem się na uczelnię, a koledzy mieli czas wolny. Z uczelni wracałem wieczorem, rano znowu do pracy, na trening i na uczelnię. Zaliczyłem tam drugi rok studiów. Do Radomia w ogóle trafiłem za sprawą działaczy, natomiast trenerowi prowadzącemu zespół, który wprowadził go do ligi międzywojewódzkiej, nie przypadłem do gustu. Trener sprowadził sobie na prawe skrzydło takiego zawodnika, który już kiedyś grał w Radomiaku i jego wystawiał do gry.

Ja jak grałem to głównie na wyjazdach, natomiast w meczach u siebie trener praktycznie mnie nie wpuszczał. W dodatku grałem połówki spotkań, czasami tylko 30 minut. Kierownikiem zespołu był taki sympatyczny facet, który chwalił mnie po występach i mówił, że w kolejnym meczu już na pewno zagram w podstawowym składzie. A pan trener swoje: "ława". Może nie pasowało mu to, że byłem bardziej samodzielny od pozostałych, bo byłem studentem i trenerowi podlegałem tylko na treningach. Poza treningami trener nie miał nic do mnie, bo pracowałem w innym pionie. Poza mną wszyscy zawodnicy pracowali albo na warsztatach albo na produkcji, zwolnienia z pracy były uzależnione od trenera. To samo z premiami, ew. dodatkową pracą za słabszy występ w meczu. Później złapałem kontuzję i doszedłem do wniosku, że nie ma sensu się szarpać - trzeba kończyć studia. Wróciłem do Warszawy i skończyłem studia na Politechnice Warszawskiej, kończąc jednocześnie karierę sportową w wieku 23 lat.

Na jak długo podpisał pan umowę z Radomiakiem?
- Na trzy lata, ale byłem tam tylko rok. Ponieważ zobaczyłem, że z moim zdrowiem nie jest zbyt dobrze, a z karierą będzie ciężko, postanowiłem zrezygnować. Warto dodać, że Radomiak już w pierwszym sezonie po awansie do ligi międzywojewódzkiej, spadł z niej. A mimo to, trener nie widział dla mnie miejsca.

Nie próbował Pan wrócić do zdrowia i do piłki?
- Była taka sytuacja, jak już pracowałem w zakładach Waryńskiego na Jana Kazimierza, w zakładzie badań koparek, że spotkałem kolegę, z którym grałem w drugiej drużynie Legii i namówił mnie, żebym przyszedł do Olimpii Waryński (dziś WRKS Olimpia Warszawa). Byłem na kilku treningach, ale pojawił się kolejny problem - zaczął mi się psuć wzrok. Bez okularów trudno mi było grać, a wtedy nie było takiej sytuacji jak teraz ze szkłami kontaktowymi. Był optyk na ulicy Złotej. Poszedłem tam na badania, ale bardzo mi oczy łzawiły, więc zapytałem panią doktor, czy będą mógł grać. Powiedziała mi, że to różnie bywa i nie każdy organizm dobrze na nie reaguje, np. mogę mieć zbyt wrażliwe spojówki. Nie zdecydowałem się na nie. Pamiętam jak kiedyś byliśmy na turnieju w Pradze i w Dukli Praga zawodnik grał w specjalnych okularach, na gumce z tyłu głowy i był dopuszczony do gry. Definitywnie zrezygnowałem więc z gry w piłkę.

CDN

Rozmawiał Marcin Bodziachowski

Poprzednie teksty historyczne znajdziecie w dziale Historia.

Druga część wywiadu



Waldemar Sroka (z prawej), mistrz Polski juniorów


W nagrodę za MP juniorzy otrzymali księgę wydaną na 50-lecie klubu z dedykacją - fot. Bodziach




Relacja w niemieckiej prasie z meczu Berlin - Warszawa



Zgłoś newsa!

Jeżeli masz informację, której nie ma na tej stronie, a Twoim zdaniem powinna się znaleźć, zgłoś ją nam! Wystarczy wypełnić prosty formularz, a informacja zostanie dodana do naszej bazy.
Zgłoś newsa!