Wykorzystujemy pliki cookie do spersonalizowania treści i reklam, aby oferować funkcje społecznościowe i analizować ruch w naszej witrynie. Informacje o tym, jak korzystasz z naszej witryny, udostępniamy partnerom społecznościowym, reklamowym i analitycznym. Klikając "ROZUMIEM" lub ✔, wyrażasz zgodę na stosowanie cookies i innych technologii. Więcej informacji znajdziesz w naszej Polityce Prywatności.    ROZUMIEM
Legioniści - niezależny serwis informacyjny
HokejKoszykówka
NewsyNewsy
Newsy
RSS  |  WAP  |  Kosz  |  Siatka  |  Hokej
Poniedziałek, 24 października 2011 r. godz. 13:08

Uwaga: Wiadomość archiwalna!

Wspomnienia Michała Romanowskiego cz.II: To była jedna wielka rodzina

Bodziach

Przed laty Legia miała wiele sekcji, które trenowały w tym samym miejscu. Oprócz stadionu przy Łazienkowskiej, sekcje korzystały z hali przy 29 Listopada. "(...) To była jedyna hala, jaką posiadała Legia. Tam wszystkie zespoły Legii - młodzicy, juniorzy, seniorzy i pierwsze drużyny - trenowały na zmianę. Wspaniali ludzie byli wtedy, to była jedna wielka rodzina. Halą zajmował się wspaniały Stanisław Paczkowski z żoną Jadwigą.

Hala była przez te wszystkie osoby dopieszczana tak, by mogły się tam odbywać zawody" - opowiada w rozmowie z LL! Michał Romanowski, przed laty zawodnik koszykarskiej Legii.

PIERWSZA CZĘŚĆ ROZMOWY

Trams po dyskwalifikacji wrócił jeszcze do gry?
- Grał jeszcze później w Skrze, ale do Legii już nie wrócił. Nie wiem co się z nim obecnie dzieje. Widziałem go z 10 lat temu na Starówce, ale nie był to miły widok. Szkoda. To był naprawdę fantastyczny zawodnik, który grał w reprezentacji Europy. Był zupełnie inny, z całym szacunkiem dla Pstrokońskiego i Wichowskiego, ale to był dynamit! On bardzo dużo nowego wniósł do polskiej koszykówki. Dynamika, rzut, nietuzinkowe akcje... Charakterystyczne było jego spojrzenie w prawo i podanie piłki w lewo, bo widział wszystko dookoła. Znakomity rozgrywający.

Legia w ogóle była wtedy mocna.
- W Legii było wielu ciekawych ludzi - Bednarowicz, Żochowski, bracia Popławscy, Leszek Kamiński, Pawlak, później drużyna prowadzona przez Maleszewskiego. Zresztą syn "Wołodźki" też próbował swoich sił w koszykówce - Marek Maleszewski grał w drużynie juniorów. Trudno mówić o jego predyspozycjach, bo w jego przypadku nie udało się przenieść tradycji rodzinnych. W momencie kiedy był nabór do Legii w 1964 roku, w zespole juniorów przez dwa lata trenował Wojciech Trzciński, później znakomity kompozytor. Naszym kibicem był Władek Komar, który regularnie przychodził na nasze mecze. Bardzo dobrze znali się z Włodkiem Tramsem.

Kiedyś koszykówką zajmowali się ludzie, którzy musieli mieć coś w głowie. Ta dyscyplina wymagała naprawdę sporo myślenia. Nic dziwnego, że wielu zawodników w tamtych czasach kończyło studia. Kiedyś inni byli nie tylko trenerzy i zawodnicy, ale także sędziowie. Na przykład ciekawym sędzią był Jan Jarzębiński, który - co dziś chyba się nie zdarza - potrafił przyznać się do błędu. To była taka kadra sędziów.

Rozgrywanie sporej liczby meczów z europejskimi drużynami chyba sporo Wam dawało sportowo.
- Legia była drużyną, która była zapraszana na wiele turniejów. Był taki turniej Wielkanocny w Hanezel we Francji, gdzie grało się w okresie Wielkiejnocy. Ksiądz ściągał wtedy najlepsze drużyny z Europy. Regularnie przyjeżdżał tam Royal Anderlecht z Belgii, Legia... Grało się na powietrzu, w lesie. Boisko było asfaltowe. Był taki moment, kiedy przyjechaliśmy do Francji, a tam spadł śnieg i w autokarze zdejmowaliśmy czapki i rękawiczki i szliśmy grać. Był też turniej w Antibes na francuskiej riwierze, gdzie do 1968 roku Legia była zapraszana każdej wiosny. W ramach przygotowań do sezonu zawsze odbywał się turniej we Wrocławiu. Później był turniej w Warszawie, na który przyjeżdżał Żalgiris Kowno, wówczas bardzo licząca się drużyna z ZSRR. W tym czasie we Francji i Belgii było wielu koszykarzy, którzy grali wcześniej w polskich drużynach i często nas na turnieje zapraszali np. Andrzej Nartowski, Tadek Suski.

Pamięta Pan turniej finałowy o Puchar Polski w 1970 roku?
- Czas sprawił, że nie pamiętam tych wydarzeń już tak dobrze. Na pewno finały odbywały się w Katowicach, w hali Baildonu. Po zdobycia mistrzostwa Polski rok wcześniej (1969), to był duży sukces. W lidze w tym sezonie zajęliśmy dalsze miejsce (7.) i sukces w rozgrywkach o PP był niespodziewany. To był sukces wywalczony przez trenera Majera.

To były ostatnie na długie lata sukcesy koszykarskiej Legii.
- Niestety tak. Już w następnym roku było gorzej, a później coraz słabiej i słabiej i niestety przyszedł spadek (1971/72). Niestety Legia nie może się podnieść do tej pory. Dziś dużą rolę odgrywają pieniądze, i brak środków nie pozwala na osiąganie sukcesów, bo nikt nie przyjdzie do drużyny. Kiedyś było inaczej. Ja byłem wychowankiem Legii, dla mnie zaszczytem było wejście do pierwszej drużyny, założenie tej koszulki, bycie w składzie drużyny. Teraz przestało to być honorem, bo z czegoś trzeba żyć. Sport zupełnie się zmienił, stał się dziedziną komercyjną. Zawodnicy dyktują warunki przed podpisaniem kontraktów.

Legia miała przed laty zespoły siatkówki kobiet i mężczyzn. Często komunikowaliśmy się z nimi, bo hala przy ul. 29 Listopada była jedyną halą, jaką posiadała Legia. Tam wszystkie zespoły Legii - młodzicy, juniorzy, seniorzy i pierwsze drużyny - trenowały na zmianę. Wspaniali ludzie byli wtedy, to była jedna wielka rodzina. Halą zajmował się wspaniały Stanisław Paczkowski z żoną Jadwigą. Hala była przez te wszystkie osoby dopieszczana tak, by mogły się tam odbywać zawody.

W sezonie 1970/71 Legia dotarła aż do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów. Czy Fides Partenope był zespołem poza zasięgiem Legii? Pierwsze spotkanie w hali Skry legioniści przegrali 75-84. Czy była szansa na zniwelowanie tej straty w Neapolu?
- Fides Partenope Neapol nie był poza zasięgiem Legii. Była to drużyna solidna, ale nie najwyższej klasy. Przy pełnej mobilizacji i dobrej zespołowej grze była do ogrania. Do przerwy był wyrównany pojedynek, po przerwie również. Dopiero w ostatnich pięciu minutach, przy kilku błędach w ataku i obronie, nie można było myśleć o zwycięstwie i odrobieniu strat z pierwszego meczu. Skrzydeł dodawał drużynie Fides niesamowity doping włoskich kibiców, oni byli idolami Neapolu.

Jak przebiegała rywalizacja z wcześniejszymi rywalami: Knattspyrnufellagiem Reykjavik i IFK Helsingborg?
- W tych meczach nie brałem udziału, gdyż odbywałem wraz z kolegami z innych dyscyplin podstawowe przeszkolenie wojskowe w jednostce w Ciechanowie. Za sprawą protestu robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku i mobilizacji wojska, zamiast w grudniu 1970 roku przybyć do ośrodka sportowego na Łazienkowską, zostaliśmy zatrzymani w Ciechanowie do połowy stycznia 1971 i te dwa mecze, a tym samym ciekawe wyjazdy do Skandynawii, przeszły mi koło nosa. Z relacji kolegów, m.in. Pawła Lewandowskiego wiem, że były to łatwe mecze z islandzkimi i szwedzkimi amatorami.

Czy zwolnienie trenera Majera miało związek z porażką w dwumeczu z Fidesem, czy to efekt zatrzymań na granicy w drodze powrotnej z Neapolu?
- Myślę, że te sprawy pozasportowe były przyczyną odwołania Stefana Majera z funkcji trenera Legii. Trzeba pamiętać, że Legia była oczkiem w głowie władz wojska, a sprawa zatrzymań zawodników po powrocie z Neapolu była dla wojskowych dużym osobistym i psychicznym obciążeniem.

W sezonie 1970/71 zajęliśmy 8. miejsce i do kolejnego sezonu Legię przygotowywał już Andrzej Pstrokoński. Później Majer prowadził reprezentację Polski na Olimpiadzie (1980 w Moskwie, 7. miejsce), a wtedy zajął się szkoleniem juniorów.

Wcześniej, w sezonie 1969/70, Legia zagrała w Pucharze Europy - chyba jeszcze bez Pana udziału. Odpadnięcie w 1/8 finału (po wyeliminowaniu holenderskiego DSBV Punch) z Akademikiem Sofia chyba było sporą niespodzianką, tym bardziej, że pierwszy mecz Legia wygrała w Warszawie 91-80, a w rewanżu do przerwy prowadziła nawet 10 punktami (ostatecznie porażka 66-79)?
- Otóż tu Pana Redaktorze zaskoczę, bo w tych obydwu meczach już byłem zawodnikiem pierwszej drużyny. Po zdobyciu Mistrzostwa Polski w 1969 roku kilku zawodników zakończyło karierę i właśnie z rocznym opóźnieniem (jak już wcześniej wspominałem - matura) zostałem powołany do pierwszej drużyny. Pamiętam bardzo dobrze ten mecz w Delft, gdyż był to mój pierwszy w życiu wyjazd "na zachód" (poniżej prezentujemy program wydany przez Holendrów z okazji tego meczu). Kameralna, mała hala, dość łatwy pojedynek. Wyjazd do Rotterdamu pociągiem w wagonie sypialnym, powrót z Amsterdamu samolotem IŁ 18. Tak się wtedy jeździło na mecze pucharowe - samolot był rzadkością.

Mecz w Sofii rozgrywaliśmy w Sali Akademika w centrum Sofii. Była to solidna drużyna, bez specjalnych indywidualności, ale grająca bardzo zespołowo i żywiołowo. Pełna hala kibiców, 5 może 6 tysięcy, po obu stronach boiska, rozgrzanych po sukcesie koszykarek Akademika (tuż przed naszym meczem w tej samej hali koszykarki Akademika Sofia pokonały w Pucharze Europy Honved Budapeszt i awansowały do kolejnej rundy rozgrywek). Do przerwy spokojna kontrola meczu i duża zaliczka punktowa. Później za dużo indywidualnych, nieskutecznych popisów, nerwowość w ostatnich minutach i walka o te dwa punkty, które dawały szanse na dogrywkę.

Bułgarzy walczyli bardzo zaciekle i chcieli udowodnić, że nie są gorsi od koleżanek, które dwie godziny wcześniej przed tą samą publicznością wywalczyły awans i się im to udało. Szkoda, bo awans do następnej rundy był blisko. Ale trzeba przyznać, że dla Legii, po zakończeniu gry przez kilku zawodników (Jurkiewicz, Olejnik), był to czas budowania nowej drużyny, co zaowocowało zdobyciem Pucharu Polski w następnym sezonie.

Przeglądając archiwalne fotografie z meczów w tamtych latach zauważyłem mecze rozgrywane w hali Skry. Jakie zawody się tam odbywały?
- Na pewno były próby różnych sal i na pewno graliśmy też na Skrze. Najpierw zagraliśmy tam jakiś turniej, później niektóre mecze ligowe. Hala Gwardii nie nadawała się wtedy do gry, hala Skry była trochę większa od naszej, ale też miała tylko naokoło dużą trybunę, na dole były krzesełka tylko dla niewielkiej liczby osób. Ona kubaturowo była większa od hali Legii. Brakowało wtedy w Warszawie porządnej hali. Hala Gwardii była do pewnego momentu podtrzymywana, żeby "żyła", ale tylko do czasu. Największa była wówczas hala na AWF-ie, ale tam swoje mecze rozgrywał AZS. W hali na AWF-ie odbywały się niektóre ważne mecze czy turniej o Puchar Wyzwolenia Warszawy.

Mecze z Polonią i AZS-em były przez Was traktowane prestiżowo?
- Derby to były ważne mecze. Nie było jeszcze wtedy Hali Gier AWF-u, ale mecze z AZS-em odbywały się w dużej hali AZS-u, gdzie w pierwszym sektorze była hala do gry w koszykówkę. Tam pojawiały się tłumy ludzi. Ś.P. Wojtek Zieliński był znakomitym spikerem tych zawodów. Publiczność na trybunie prostopadłej do jednego z koszy cały czas żyła. Za drugim z koszy była zasłona oddzielająca boiska. Wtedy mecze cieszyły się takim zainteresowaniem, że czy graliśmy z AZS-em, czy Polonią, to ludzie nie mieścili się w hali. To były bardzo prestiżowe spotkania, pełne walki, ale odbywały się w fajnej atmosferze i nie było zawiści pomiędzy zawodnikami. To była zdrowa rywalizacja. Ci, którzy dochodzili po kilku latach do pierwszej drużyny, bardzo dobrze znali zawodników innych drużyn, bo grywali z nimi w juniorach i wcześniej. Ponadto wtedy powoływano też kadrę juniorów Warszawy, w której raz miałem okazję być.

Jak został Pan przyjęty przez kolegów z drużyny - młodzian w porównaniu z niektórymi weteranami?
- Jak wchodziłem do drużyny, to grali w niej zawodnicy starsi ode mnie o 13-15 lat - Andrzej Pstrokoński czy Stasiu Olejniczak. Do tych zawodników człowiek odnosił się z pełnym szacunkiem. Wtedy młodzi ludzie byli fajnie przyjmowani przez drużynę. Jak już młody przebił się, to był otaczany taką pozytywną opieką, czuł wsparcie, starsi zawodnicy powiedzieli dobre słowo przed wejściem na boisko. Z olbrzymim szacunkiem odnoszę się do nieżyjącego Henia Filipiaka i do Ryśka Żurka, bo oni byli takimi osobami. Podobnie Boguś Piltz, Mirosław Kuczyński. Ten ostatni mógł być zawodnikiem na skalę europejską, ale miał pewne słabości. Rysiek Żurek jak trafił do Legii, miał wielki talent. Niestety szybko doznał kontuzji łąkotki, a po operacji to już nie był ten zawodnik. Wykonał ciężką pracę, podziwialiśmy jak przechodził rehabilitację, żeby dojść do wysokiej formy. Ta noga nie była już tak sprawna, może jakiś uraz pozostał i choć długo grał w Legii, zdobywał punkty, to nie doszedł do formy, w jakiej przyszedł do Legii, a był zawodnikiem na miarę gry w reprezentacji Polski.

Najlepsi zawodnicy tamtych czasów pewnie odeszliby za granicę, gdyby mieli taką możliwość?
- Wtedy nie było kontraktów i nie było mowy, żeby ktokolwiek mógł wyjechać za granicę. Już nie mówiąc o zawodnikach wojskowego klubu. To samo jednak było z piłkarzami. Mieliśmy koszykarzy, którzy byli wybierani do drużyny Europy. W większości europejskich drużyn kariery na pewno mogli zrobić Wichowski, Pstrokoński, Trams. Trams mógłby nawet na tamte czasy grać w NBA. To był człowiek, który widział wszystko, miał niesamowitą technikę. Trzeba pamiętać, że to co dzisiaj robią rozgrywający w koszykówce, wówczas było "noszeniem piłki" - można było tylko 'klepać' i to była technika. Nie było mowy o takich sztuczkach jak obecnie, bo to od razu było uznawane za zagranie nieprzepisowe - noszenie piłki lub nakrywanie. Przepisy na to nie pozwalały. Technika Tramsa robiła wrażenie. Inna sprawa, że wtedy rozgrywający w polskiej lidze w ogóle byli dobrzy technicznie.

Ale to samo było wtedy z piłkarzami - Gadocha, Deyna - tych piłkarzy chciały wielkie kluby i długo nie było mowy, żeby mogli podpisać jakikolwiek kontrakt za granicą.

Jak drużyna przyjęła przyłapanie Włodzimierza Tramsa i jego banicję?
- To był szok dla wszystkich. Cała sytuacja dotyczyła osób, które były zawodowymi wojskowymi. Sprawę prowadziła wojskowa służba wewnętrzna. Nie było to miłe, ale działo się tak, bo nastąpiło przekroczenie prawa. Wymiar sprawiedliwości zadecydował o wyeliminowaniu tych ludzi ze sportu na kilka lat, a później już było trudno wrócić. Byłem na tym wyjeździe w Neapolu i przeżyłem moment, kiedy służby wpadły do wagonów i otwierały wszystkie skrytki w celu znalezienia schowanego złota. Wtedy chcąc zyskać pieniądze ze sportu, bo kontraktów nie było, niektórzy próbowali takich sposobów na wzbogacenie się.

Pieniędzy z koszykówki nie było, ale niektórzy mogli dostać mieszkanie czy jeździć za granicę.
- Można było dostać mieszkanie w Legii, co przyciągało pewnie niektórych ludzi. Podpisując kontrakt na zawodowego wojskowego, dostawało się mieszkanie. To czy było ono 2-, czy 3-pokojowe, zależało już od klasy zawodnika.

Ponadto sport dawał szansę wyjazdu zagranicznego. W tamtych latach nie było mowy o wyjeździe turystycznym do innego kraju, były tylko wyjazdy służbowe. Turystyka weszła dopiero po 70. roku. Zwiedziłem trochę Europy, chociaż mogłem trochę więcej, gdyby nie okres unitarny, czyli okres służby wojskowej. Po zdobyciu Pucharu Polski, a jeszcze przed Neapolem, koledzy mieli kilka wyjazdów. Ja wtedy właśnie przebywałem na przeszkoleniu w jednostce wojskowej. Nie udało się wtedy wrócić przed grudniem 1970 roku do Warszawy. Jednostka szkoleniowa, do której ściągano wtedy ludzi ze wszystkich dyscyplin sportu, znajdowała się w Ciechanowie. Do przysięgi czas spędziłem właśnie tam.

W Ciechanowie łóżko w łóżko spałem ze Ś.P. Bogusiem Zychem, którego grób odwiedzam co roku na Powązkach Wojskowych. To był świetny florecista Legii, mistrz świata, uczestnik Igrzysk Olimpijskich, który zginął tragicznie wracając z przygotowań do Olimpiady w Atlancie. On niesamowitą pracą doszedł do sukcesów - mistrzostwa świata w drużynie, wielu mistrzostw Polski. Może nie był wielkim talentem, ale to jak pracował - można było podziwiać. To był gość bardzo pracowity, obowiązkowy i sumienny, i późniejsze sukcesy wynagrodziły mu tę pracę.

Do Legii przychodzili ludzie, którzy chcieli tylko przeczekać wojsko i wrócić w rodzinne strony, ale byli też i tacy, którzy chcieli tu zostać jak najdłużej. Legia coś dawała. Dla młodych ludzi otrzymanie w tamtych czasach mieszkania było naprawdę dużą korzyścią.

Kiedyś chyba jednak więcej młodzieży garnęło się do sportu niż obecnie.
- Jak w 1964 roku szedłem na sprawdzian kwalifikacyjny, to wcale nie było łatwo się dostać - trzeba było co nieco umieć. Sport dawał szansę fajnej przygody i zabawy. Dziś rodzice muszą płacić za wyjazd dziecka na taki obóz. Wtedy wyjazdy na obozy sportowe w klubach były bezpłatne - płacił za nie klub. Klub też dawał sprzęt, świadczenia dodatkowe jak np. stypendium, gdy ktoś studiował. Kiedyś dostawaliśmy też czasami bony na Torwar, za które można było coś zjeść czy wybrać czekoladę, owoce. Kiedyś jednak było mniej rozrywek, które dziś przyciągają młodzież - nie było Internetu i tym podobnych. Ponadto boiska sportowe były pozajmowane - wszędzie ktoś grał, młodzież organizowała się i sama tworzyła kolejne boiska do siatkówki, hokeja itp. Kiedyś gra w klubie to było "coś", szczególnie jak komuś dobrze szło i pokonywał kolejne szczeble.

Jak wyglądał sprzęt w dawnych latach?
- W klubie dostawało się trampki. Ja grałem jeszcze wtedy, kiedy w koszykówkę grało się piłkami skórzanymi. Pierwsze piłki, które trafiły do nas z Zachodu, to były francuskie, białe piłki. Dopiero później pojawiły się piłki bułgarskie - Bulgaria, czyli tak zwane "Bułgary". Jak ja zaczynałem grać, to tablice do kosza były drewniane. Dopiero później zaczęto montować przeźroczyste z pleksiglasu. Inne były też obręcze. Wystarczy zobaczyć na stare fotografie - przed długi czas praktycznie wszyscy mieli identyczne trampki.

Na przyniesionym przez Pana zdjęciu buty zawodnika Romanowskiego wyróżniają się.
- Udało mi się kupić markowe buty. Wtedy w Polsce po prostu nie było takich butów - więc nie było możliwości, żeby je kupić. Mnie się udało na turnieju Wyzwolenia Warszawy odkupić używane buty All Stars od zawodnika z drużyny belgijskiej. One miały już lekko pozdzierane czuby, ale i tak dawały świetną przyczepność do parkietu. Nie kupowałem ich dla szpanu, ale dla wygody nóg, bo różnica naprawdę była nie tylko w wyglądzie. Pamiętam do dziś jak wówczas jednemu z zawodników juniorów Polonii ojciec przywiózł ze Stanów czerwone All Starsy. Takie buty w Polsce były nieosiągalne, nawet w komisach. Pojawiały się w nich czasami trampki chińskie, białe lub granatowe z zielonymi spodami, trzeba było mieć dużo szczęścia, aby na nie trafić. Inaczej wyglądały też koszulki i spodenki.

Koszykówka na przestrzeni tych czterdziestu lat zmieniła się nie tylko w przepisach, technice zawodników, ale też w sprzęcie. Zmieniła się na korzyść szybkości, dynamiki, siły, brakuje mi w niej trochę finezji z lat siedemdziesiątych.

Pozdrawiam wszystkich sympatyków koszykówki, a zawodnikom i kibicom Legii życzę w nowym sezonie dobrej gry, na miarę awansu do II ligi. A w następnych latach sukcesów na miarę co najmniej tych z lat siedemdziesiątych, w których miałem swój skromny udział.

Rozmawiał Marcin Bodziachowski

Poprzednie teksty historyczne znajdziecie w dziale Historia.





Program z meczu D.S.B.V. Punch Delft - Legia Warszawa, 6.11.1969, Puchar Europy


Michał Romanowski




Drużyna juniorów Legii w 1967 roku – III miejsce w Mistrzostwach Polski Juniorów 1968 r. Stoją od lewej: Marek Krzyżanowski, Konrad Woźniak, Andrzej Warmiński, Zbigniew Andrzejewski, Marcin Milecki, Henryk Demzała, trener Stefan Majer, Andrzej Jarosz. Poniżej: Marek Maleszewski, Tomasz Storożyński, Jacek Korczak, Lech Krajewski, Michał Romanowski


Drużyna juniorów Legii w 1968 roku. Stoją od lewej: Grzegorz Świerczyński, Henryk Demzała, Grzegorz Ekiert, Zbigniew Andrzejewski, Piotr Kiszkiel, Andrzej Jarosz, Andrzej Warmiński. Poniżej: Michał Romanowski, Jacek Korczak, Marcin Milecki, Marek Krzyzanowski. Z piłką: Lech Krajewski.



Pierwsza piątka, od lewej: Michał Romanowski, Marcin Milecki, Zbigniew Andrzejewski, Andrzej Jarosz, Marek Krzyżanowski


Bukareszt 1970. Stoją od lewej: Stanisław Olejniczak, Mirosław Kuczyński, Bogusław Piltz, Tomasz Tybinkowski, Jacek Dolczewski, Ryszard Żurek, Włodzimierz Trams, Henryk Filipiak, Zbigniew Andrzejewski, Paweł Lewandowski, Michał Romanowski


Legia Warszawa - zdobywcy Pucharu Polski 1970. Rząd górny od lewej: Tomasz Storożyński, Marek Krzyżanowski, Zbigniew Andrzejewski, Włodzimierz Trams, Henryk Filipiak, Andrzej Pstrokoński. Rząd dolny od lewej: Mirosław Kuczyński, Michał Romanowski, Bogusław Piltz, Ryszard Żurek, Tomasz Tybinkowski




Zgłoś newsa!

Jeżeli masz informację, której nie ma na tej stronie, a Twoim zdaniem powinna się znaleźć, zgłoś ją nam! Wystarczy wypełnić prosty formularz, a informacja zostanie dodana do naszej bazy.
Zgłoś newsa!