Wykorzystujemy pliki cookie do spersonalizowania treści i reklam, aby oferować funkcje społecznościowe i analizować ruch w naszej witrynie. Informacje o tym, jak korzystasz z naszej witryny, udostępniamy partnerom społecznościowym, reklamowym i analitycznym. Klikając "ROZUMIEM" lub ✔, wyrażasz zgodę na stosowanie cookies i innych technologii. Więcej informacji znajdziesz w naszej Polityce Prywatności.    ROZUMIEM
Legioniści - niezależny serwis informacyjny
HokejKoszykówka
NewsyNewsy
Newsy
RSS  |  WAP  |  Kosz  |  Siatka  |  Hokej
Piątek, 22 czerwca 2012 r. godz. 19:44

Uwaga: Wiadomość archiwalna!

Koszykówka: Grzeszczak wspomina mistrzostwo

Bodziach

Koszykarska Legia pod koniec lat 90. miała bardzo silne drużyny młodzieżowe, z którymi dwa medale mistrzostw Polski zdobył Jacek Łączyński. Najpierw legioniści wywalczyli w Jarosławiu srebrny medal w kategorii kadeta, pokonując w półfinale Śląsk Wrocław i przegrywając jednym punktem po dogrywce z Unią Tarnów. Dwa lata później w Tarnowie Legia zrewanżowała się Unii i zdobyła mistrzostwo Polski Juniorów. Tamte mecze wspomina w rozmowie z nami Marcin Grzeszczak.

Ile lat trenowaliście w Legii, zanim zdobyliście mistrzostwo Polski juniorów?
- Na Legię przyszedłem w ósmej klasie podstawówki, do trenera Łączyńskiego. W mistrzostwach startowaliśmy jak byłem w trzeciej klasie LO. Czyli można powiedzieć, że trzy lata do mistrzostwa, półtora do wicemistrzostwa.

Treningi odbywały się od początku w Legii, czy to były jakieś szkółki współpracujące z klubem?
- Najpierw przez rok trenowaliśmy jako Legia, ale przy szkole na Domaniewskiej. Po roku przenieśliśmy się już na Obrońców Tobruku.

Dużo osób zaczynających wtedy treningi zostało aż do zdobycia mistrzostwa?
- Praktycznie 80 procent. Wiadomo, że kilka osób wykruszyło się, bo to zawsze tak bywa. Jak przychodziłem, to trenowało ok. 16 osób. Później były momenty, że na zajęciach było nas 5-6, bo część już trenowała z pierwszą drużyną.

Pierwszy zespół Legii grał wtedy w niższych ligach. Wasz sukces chyba ich nakręcił?
- Po tym jak zdobyliśmy mistrzostwo Polski juniorów, seniorzy w końcu awansowali do ekstraklasy.

Były szanse, żeby wejść do pierwszej drużyny?
- Jacek Łączyński dał pomysł w klubie, prezesem wtedy był Andrzej Nowak, żeby większość drużyny juniorów przeszła do pierwszego zespołu. Wtedy chyba był jednak kiepski okres dla młodzieży w koszykówce. Nie szanowano za bardzo młodych.

Zanim zostaliście mistrzem Polski, rywalizowaliście w województwie mazowieckim i to tu doznaliście jedynej porażki.
- Najpierw graliśmy mecze w Warszawie, później w okręgu, następnie w turnieju półfinałowym i finałowym. W całym sezonie rozegraliśmy wtedy 30 meczów i ponieśliśmy jedną porażkę.

Mecze z Polonią traktowaliście prestiżowo?
- Na pewno. Zresztą ja miałem półroczny epizod w Polonii, gdzie poznałem Łukasza Zajączkowskiego, obecnego rozgrywającego Legii - wtedy juniora Polonii. Po tym jak graliśmy naprzeciwko siebie w meczach Legii z Polonią, zawsze były małe wojny. Rzadko mecze kończyły się bez przewinień technicznych czy większych awantur. Na derbach zawsze się działo.

Graliście wtedy na tej samej pozycji?
- Tak, obaj byliśmy rozgrywającymi. Rywalizacja była na maksa. Do tego ja z Polonią rozstałem się w niezbyt przyjemnych okolicznościach. "Zając" natomiast był wiodącą postacią swojej drużyny, w Polonii prawie wszystko na boisku zależało od niego.

Można więc powiedzieć, że jadąc na finały mistrzostw Polski juniorów byliście faworytem?
- Tak, na pewno tak było. To było zaraz po zdobyciu wicemistrzostwa Polski kadetów. Już przed wyjazdem do Tarnowa trener powiedział nam, że jedziemy na mistrzostwa po złoto, a jak go nie wywalczymy, to będzie porażka.

Jak w Tarnowie zostali przyjęci młodzi zawodnicy Legii?
- W Tarnowie nie spotkaliśmy się z nieprzychylnymi sytuacjami. Wiadomo, coś tam krzyczano pod naszym adresem z trybun, ale nie było źle. Gorzej było dwa lata wcześniej w Jarosławiu - tu nie było mowy o wyjściu na miasto. Zresztą w Tarnowie zrewanżowaliśmy się Unii Tarnów, z którą dwa lata wcześniej przegraliśmy mecz finałowy, właśnie w Jarosławiu. Przegraliśmy wtedy jednym punktem po dogrywce, natomiast w finale MP Juniorów pokonaliśmy Unię różnicą 20 punktów. Warto dodać, że jedyną ekipą, która nas dopingowała w finale był Instal Białystok. W tym miejscu pragnę pozdrowić Pawła Czecha.

Zanim doszło do turnieju finałowego w Tarnowie w 1999 roku, musieliście do niego awansować?
- Po wygraniu w makroregionie zagraliśmy turniej 1/4 finału na Bemowie, w którym zwyciężyliśmy. Następnie pojechaliśmy na półfinały do Torunia - tam zagraliśmy z AZS-em Toruń, Basketem Poznań i Notecią Inowrocław. Finały odbyły się w Tarnowie. W fazie grupowej rywalizowaliśmy ze Śląskiem Wrocław, SKK Szczecin i Zastalem Zielona Góra. W półfinale turnieju finałowego pokonaliśmy zespół z Białegostoku, a w finale gospodarzy, Unię Tarnów.

Kto stanowił trzon tamtej drużyny?
- W pierwszej piątce grali Maciek Adamski, Robert Trojanowski, Robert Żuk, Michał Polanowski i ja. W zespole był też Marek Bardziński, Bartek Błaszczyk, Piotr Paprocki, Ernest Białecki, Paweł Cegłowski.

Kilku z nich miało okazję zadebiutować w pierwszym zespole Legii.
- Po zdobyciu mistrzostwa większość z nas zaczęła trenować z seniorami. Trojanowski i Żuk już w trakcie sezonu byli powoływani do seniorów i byli w składzie tej drużyny. Reszta raczej ocierała się o skład pierwszego zespołu. Nie był to na pewno łatwy okres dla młodzieży.

Ile czasu miałeś okazję trenować z pierwszym zespołem?
- Dwa lata, może dwa i pół roku. Miałem także szansę zagrać w pierwszej drużynie w trakcie turnieju, który rozgrywany był pomiędzy świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem. Zagrałem wtedy kilka minut w którymś meczu.

Dlaczego nie udało się przebić?
- W klubie wolano zatrudniać obcokrajowców niż stawiać na "swoich". W tamtym okresie zresztą na mojej pozycji zatrudniono na przykład Tomasa Pacesasa, a nawet bez niego konkurencja była spora. Rywalizowałem o miejsce w składzie nie tylko z nim, ale i z Wojtkiem Królikiem, Danielem Stecem czy Jackiem Rybczyńskim. Nie licząc innych młodych.

Kiedy pojawiły się myśli o odejściu z Legii?
- Po obozach przygotowawczych na Litwie rozmawiałem z trenerem Gembalem, który mówił, że dalej mogę trenować z pierwszym zespołem. O grze raczej nie było co marzyć. Niedługo później zaproponowano mi wypożyczenie. Byłem na testach w AZS-ie Lublin, gdzie pokazano, że bardziej szanują własnych wychowanków.

To był ten sam okres, kiedy w Lublinie na wypożyczeniu był Kamil Sulima?
- Na testy pojechaliśmy razem z Kamilem i Piotrkiem Paprockim. Kamil został w Lublinie, a my wróciliśmy. Później pojechaliśmy jeszcze na testy do Kielc. Mieliśmy podobno zapewnione, że będziemy tam grali w kolejnym sezonie, ale na miejscu nie było tak jak miało być - chyba kielczanie liczyli, że za śmieszne pieniądze pozyskają Michaela Jordana. Wróciłem więc do Warszawy i trenowałem dalej z Legia, ale sam trening to za mało. Nie było jakichś przesłanek wskazujących na to, że wkrótce będę grał. Przerwałem treningi na około rok, a później grałem jeszcze w Sochaczewie w lidze amatorskiej ze trzy czy cztery lata. Skończyłem z graniem po tym jak w Sochaczewie doznałem kontuzji zerwania ścięgna Achillesa. Od dwóch lat nie gram w koszykówkę.

Jak wspominasz pobyt w Legii - zgrupowania, treningi?
- Pobyt w Legii to super przeżycie. Mieliśmy bardzo dobrą ekipę. Większość obozów odbywała się w Polsce, ze dwa razy byliśmy też na Węgrzech.

Trenerzy dawali Ci szansę gry w sparingach?
- Tak, podczas obozów dostawałem szanse. Jak wracaliśmy z Litwy, jechaliśmy wkrótce do Białegostoku na turniej. Grałem tam m.in. w meczu z Instalem Białystok. Po tych meczach trenerzy mówili, że wszystko będzie ok.i żebym się nie poddawał w walce o miejsce w składzie. Jakoś niedługo później nabawiłem się kontuzji i miałem dwa miesiące z głowy.

Można dojść do wniosku, że dla Was - młodych zawodników - awans do ekstraklasy oznaczał w dużej mierze konieczność grzania ławy.
- Coś w tym jest. Wiadomo, że w ekstraklasie grając tylko wychowankami nie osiągnięto by zbyt wiele. W tamtym czasie tak naprawdę brakowało czegoś takiego jak Młoda Ekstraklasa, gdzie młodzież mogłaby się ogrywać, a trenerzy mieliby ich cały czas na oku, widzieli czy robią postępy. Same treningi nigdy nie dadzą tego co regularna gra. Ogólnie pobyt w Legii, a spędziłem tu łącznie z 6-7 lat, wspominam bardzo miło.

Jak wspominasz trenera Łączyńskiego, z którym osiągałeś sukcesy w koszykówce młodzieżowej?
- Doskonały człowiek i moim zdaniem najlepszy trener, z jakim miałem przyjemność trenować. Potrafił świetnie zmotywować ludzi - jak się u niego wychodziło na boisko, to zawsze był jeden cel - zwycięstwo. Miał takie swoje powiedzenie, które zapamiętałem: "Jak masz frajera przed sobą, to go duś". Przeważnie nasze mecze w tamtym czasie tak się właśnie kończyły, wygranymi różnicą 20-30 punktów.

Fakt, że Łączyński był wcześniej bardzo dobrym zawodnikiem chyba pomagał? Mógł Wam pokazać jak rozgrywać akcje itp.
- Tak, to na pewno pomagało. Miał bardzo dobry warsztat. Było dużo zagrywek, myślę że może nawet więcej niż pierwszy zespół w tamtym czasie. Mieliśmy zaplanowane rozegranie akcji na bardzo różne sposoby, także z różnych miejsc z autów, czasem po kilka różnych kombinacji.

Trenerzy pierwszego zespołu obserwowali Wasze mecze?
- Rzadko albo nawet wcale. Nie było, i nie wiem dlaczego, zainteresowania z ich strony naszym zespołem. Dziwi mnie to tym bardziej, że wychowanek zawsze jest tańszy w utrzymaniu niż zawodnik, którego się kupuje z zewnątrz.

Co dostaliście za zdobycie mistrzostwa Polski?
- Medale i zegarki.

Od klubu czy Związku?
- Zegarki od Legii. Było wtedy takie spotkanie z prezesem, był na nim obecny także Robert Chabelski, i otrzymaliśmy na nim zegarki.

Jak podchodziliście wtedy do Waszego osiągnięcia? Ogromny sukces czy "misja wykonana"?
- To był na pewno ogromny sukces. Mieliśmy wtedy przecież po 18 lat, a nie na co dzień zdobywa się mistrzostwo kraju. Cieszyło nas także to, że zrewanżowaliśmy się ekipie, z którą przegraliśmy dwa lata wcześniej. Tej radości nie da się opisać. Z dzisiejszej perspektywy to na pewno bardzo miłe wspomnienie i pamiątka na całe życie. Oby częściej Legia osiągała takie sukcesy w kategoriach młodzieżowych.

Legia wtedy miała przede wszystkim drużyny młodzieżowe.
- W tamtym okresie w Legii było sporo roczników, pięć na pewno. Młodszych chłopaków od nas trenował Paweł Malinowski. Niestety później wszystko się rozpadło.

Z Waszej drużyny ktoś wyróżniał się tak, że można było już wtedy spodziewać się, że zrobi większą karierę?
- Na pewno tak. Największe sukcesy wróżono Żukowi, Polanowskiemu i Trojanowskiemu. Z tego co się orientuję, to Robert Trojanowski jeszcze w zeszłym roku grał we Francji. Żuk i Polanowski po pewnym czasie wyjechali do USA. Może gdyby były fundusze i dano się nam wtedy ogrywać na przykład w III lidze, to każdy z nas osiągnąłby więcej?

W jakich warunkach byliście kwaterowani na obozach czy turniejach?
- Jeśli chodzi o obozy to zazwyczaj było całkiem nieźle, bo byliśmy zakwaterowani w pensjonatach czy małych hotelach. W juniorach na pewno nie za wszystko płacił klub. Częściowo koszty obozów pokrywali nasi rodzice. Na warunki w czasie zgrupowań nie można było narzekać. Inaczej było, gdy jechało się na turnieje ligowe - wtedy zazwyczaj spało się w salkach na hali, więc nie było to zbyt komfortowe.

Zdarzały się sytuacje, że kibice innych drużyn byli do Was wrogo nastawieni?
- Pamiętam jedną niezbyt przyjemną sytuację, gdy graliśmy z ŁKS-em w Łodzi. Na mecz przyszło z 500 osób, wypełnili balkony. Było naprawdę gorąco. Po meczu policja eskortowała nas od drzwi do autokaru, sami nie mogliśmy wyjść. Ale zazwyczaj nie spotykaliśmy się z jakąś przesadną wrogością.

Jak wyglądało zainteresowanie Waszymi meczami w Warszawie?
- Mało osób przychodziło. Głównie rodzice i znajomi.

W Legii właśnie w tamtym okresie zaczęli pojawiać się pierwsi gracze zagraniczni.
- Pamiętam "Mamo" Potparę, Chambersa, Jarreta. Pewnie był ktoś jeszcze. Z kilkoma grałem.

Nie było problemów z dogadywaniem się?
- My wtedy byliśmy w liceum, angielski był w szkołach, więc problemów z dogadaniem się nie było. Najgorszy, w sensie najtrudniejszy do zrozumienia, angielski miał Chambers. On mówił slangiem z Nowego Jorku. Kilka razy musiał powtarzać o co mu chodzi, bo inaczej ciężko było zrozumieć. Kenroy Jarret pochodził z tego samego miasta co Chambers, a z nim bez najmniejszego problemu można się było dogadać.

Trenerzy Legii nie mieli problemów, żeby porozumieć się z nimi?
- Różnie to bywało. Pamiętam taką śmieszną sytuację, jak Chambers poimprezował dzień wcześniej, później przyszedł na trening - położył się na środku i nie było z nim żadnego kontaktu. Nie reagował na uwagi trenerów. Nie wiem czy zawsze trenerzy bez kłopotu rozumieli się z zawodnikami. Na pewno czasami z przekazywaniem wskazówek musieli pomagać koledzy z drużyny.

W pierwszym zespole było wtedy kilku starszych zawodników. Jak byliście przez nich traktowani?
- Bardzo dobrze. Starsi pomagali, tłumaczyli i nie dało się odczuć dystansu. Mnie osobiście najlepiej się współpracowało z Wojtkiem Królikiem, człowiekiem, który w polskiej lidze grał przez wiele lat na wysokim poziomie oraz z "Rybą" [Jackiem Rybczyńskim]. Starsi chcieli nam przekazywać swoje doświadczenie, nie było z ich strony podejścia - "odejdź młody". Dużo wymagali i to procentowało. Pewnie, były ze dwie osoby, które, wydawało mi się, że nie są przychylne do młodych, ale może odbierałem to dlatego, że byłem młody?

Rozmawiał Marcin Bodziachowski



Zgłoś newsa!

Jeżeli masz informację, której nie ma na tej stronie, a Twoim zdaniem powinna się znaleźć, zgłoś ją nam! Wystarczy wypełnić prosty formularz, a informacja zostanie dodana do naszej bazy.
Zgłoś newsa!