Wykorzystujemy pliki cookie do spersonalizowania treści i reklam, aby oferować funkcje społecznościowe i analizować ruch w naszej witrynie. Informacje o tym, jak korzystasz z naszej witryny, udostępniamy partnerom społecznościowym, reklamowym i analitycznym. Klikając "ROZUMIEM" lub ✔, wyrażasz zgodę na stosowanie cookies i innych technologii. Więcej informacji znajdziesz w naszej Polityce Prywatności.    ROZUMIEM
Legioniści - niezależny serwis informacyjny
HokejKoszykówka
NewsyNewsy
Newsy
RSS  |  WAP  |  Kosz  |  Siatka  |  Hokej
Leszek Pisz - fot. Fumen / Legionisci.com
Leszek Pisz - fot. Fumen / Legionisci.com
Środa, 12 września 2018 r. godz. 19:16

Uwaga: Wiadomość archiwalna!

Tune(L) czasu: Leszek Pisz

Qbas, źródło: Legionisci.com

Nie znam nikogo z pokolenia dzisiejszych 30-40. letnich legionistów, dla kogo nie byłby jednym z najważniejszych piłkarzy w młodości. W połowie lat 90. wydawał się być najlepszym zawodnikiem Legii, trudno było sobie wyobrazić zespół bez niego. Na lata zdeterminował nasze postrzeganie roli lidera, kapitana i rozgrywającego. Do legendy przeszły jego perfekcyjne stałe fragmenty gry, z których zdobył aż 22 bramki i zanotował wiele asyst. Półfinalista Pucharu Zdobywców Pucharów, ćwierćfinalista Ligi Mistrzów, trzykrotny mistrz Polski. Leszek Pisz.

„- Nazwisko! - Pisz Leszek. – Już ja k… wiem co mam pisać. Nazwisko!” – tak według Grzegorza Szamotulskiego zaczęła się podobno pana kariera w Legii.
- Po latach mogę powiedzieć, że to tylko anegdota. Nazwisko mam takie, a nie inne. W Legii pojawiłem się, by odbyć służbę wojskową. Ktoś w Warszawie musiał mnie obserwować, grywałem już w reprezentacjach juniorskich i dobrze radziłem sobie w Dębicy. Gdy więc przyszedł czas na armię, to byłem po rozmowach z Legią i miałem trafić na Łazienkowską. Doszło jednak do nieporozumienia i dostałem przydział do Lublinianki. Na szczęście udało się to odkręcić i wylądowałem tam, gdzie trzeba.

Już wtedy grał pan jako rozgrywający?
- Wtedy to ja mogłem grać wszędzie. Energia rozpierała, ale rzeczywiście zawsze lubiłem być przy piłce, mieć wpływ na to co się dzieje na boisku.

A rzuty wolne? Praca czy talent?
- Każdy zawodnik lubi strzelać gole. Ja też lubiłem. A że jednym ze sposobów na zdobywanie większej liczby bramek są rzuty wolne, to zacząłem nad tym pracować. Trenowaliśmy z moim bratem Mietkiem (również były piłkarz Legii i Motoru Lublin, zginął w wypadku samochodowym w 2015 r. – przyp. red.) do oporu, a nawet jak go nie było, to sam ustawiałem piłkę, kopałem na bramkę, w której nie było siatki i biegałem po piłkę. Powtarzałem to, powtarzałem i powtarzałem. W efekcie do czegoś tam się doszło. Daleko mi było do perfekcjonizmu…

Ale nikt lepiej tego nie robił.
- … ale w miarę mi to wychodziło.

Panie Leszku...
- No dobrze, powiedzmy, że do perfekcjonizmu nie było daleko (śmiech).

Niedawno TVP Sport zaczęła puszczać archiwalne nagrania magazynu „Gol”. W jednym z ostatnich odcinków pokazany został pana gol z rzutu wolnego przeciwko ŁKS z wiosny 1995 r.
- Pamiętam. Na 2-0.

Ja też.
- Strzelałem spod sektora kibiców ŁKS. Chwilę przed strzałem w moją stronę poleciała raca. Spokojnie odrzuciłem ją na trybuny. Okazało się, że trafiłem pod nogi … Igora Sypniewskiego, wówczas kibica ŁKS, z którym potem graliśmy razem w Grecji. Igor opowiedział mi o tym, gdy spotkaliśmy się w Kavali.



Wytrenowanie dobrych uderzeń ze stojącej piłki nie jest chyba wielkim wyczynem. Trzeba po prostu nad tym pracować.
- Oczywiście, że nie jest. Ciężka praca i regularność treningu. Z drugiej strony w czasie meczu potrzebna jest stała obserwacja. Przynajmniej ja tak czyniłem. Zawsze przyglądałem się jak ustawia się mur i bramkarz. Mur często miał albo zbyt wielu zawodników i w efekcie ograniczał bramkarzowi pole widzenia, albo za mało i wtedy robiło się miejsce do strzału. Lubiłem też dobierać do muru kolegów ze swojego zespołu tak, by wykorzystać ich jako zasłonę. Bramkarze natomiast mają swoje nawyki, robią np. ruch, gest w jedną stronę i wówczas można im strzelić w drugą. Moim ulubionym bramkarzem był Radek Majdan, któremu parę goli strzeliłem. Najlepiej pamiętam trafienie z w ostatnich sekundach meczu z wiosny 1995 r., gdy wygraliśmy 2-1. Radek w ogóle nie miał do nas szczęścia. Dość surowy technicznie przecież Krzysiek Ratajczyk strzelił mu kiedyś gola … lobem (wiosną 1996 r. – przyp. red.).



Przy rzutach rożnych zaś miał pan mówić: „Ustawcie się dobrze, a ja już w któryś ten pusty łeb trafię”.
- To akurat mogę potwierdzić. Mieliśmy wówczas w Legii kilku piłkarzy, którzy dobrze radzili sobie w powietrzu i … mieli wielkie głowy, jak „Rataj”, czy Zbyszek Mandziejewicz. Było w co trafiać (śmiech).



Powiedział pan też kiedyś, że rzuty karne to dla pana za blisko.
- Dodałem również, że gdyby wycofało się je na linię 16. metra, to proszę bardzo, jestem gotowy strzelać. No jakoś naprawdę z tych 11 metrów było mi trudniej. Nigdy więc nie brałem się do strzelania karnych, choć oczywiście wykonywałem je, gdy było trzeba.



No i w ogóle dużo goli pan strzelał. Dwa sezony z rzędu kończył pan z bilansem 11 trafień w samej lidze.
- W ogóle mieliśmy wtedy bramkostrzelnych pomocników. Dużo strzelał Tomek Wieszczycki, Rysio Staniek też swoje dokładał. Radek Michalski grał jako defensywny pomocnik, ale bardzo nowocześnie, miał ciąg na bramkę, rozpędzał się do linii ataku i regularnie trafiał. Często to ja asekurowałem jego pozycję i zagrywałem dalekie podania z głębi pola. Bardzo dobrze to funkcjonowało.



Ale pan też te piłki potrafił rzucić… Na nos właściwie.
- Miało się takich zawodników z przodu, to trzeba było ich obsłużyć. „Kowal” był szybki i zwinny, wszędobylski. Jurek Podbrożny też niesamowicie skuteczny, szybki zawodnik. Czarek Kucharski grał z dużym rozmachem. Maciek Śliwowski zaś chyba mocniej uderzał głową niż nogą. Sama przyjemność mieć takich ludzi w ataku, móc pracować na ich trafienia.

W słynnej rozmowie z Pawłem Zarzecznym w 1995 r. powiedział pan, że najlepszą inwestycję w historii rodziny zrobił pana ojciec, który kupił buty piłkarskie panu i pana bratu.
- I jeszcze piłkę. Z pewnością była to jego najlepsza inwestycja. Ojciec niesamowicie się cieszył, gdy oglądał nas na boiskach I ligi.

Jak pan wspomina pierwszy okres w Warszawie?
- Najpierw mieszkałem w koszarach. Dwa dni. Potem zostałem przeniesiony na Łazienkowską, do budynków gdzie mieszkali sportowcy. Tam mieszkałem chyba trzy miesiące. W międzyczasie załapałem się do treningów z pierwszą drużyną i wynajęto mi mieszkanie przy placu Zbawiciela. A potem już wiadomo – mieszkanie przy placu Konstytucji.

W Legii, jak sam pan wspominał, początek był nie mógł być łatwy, bo w szatni byli sami reprezentanci.
- No i od początku trzeba było ich przekonać do siebie umiejętnościami. Trudno było się wyróżnić. Mi się udało. Chciałem pokazać to, co miałem najlepszego. Wyszło, zatrybiło, zaiskrzyło. Fajnie. Dobrze się wśród nich czułem, a była tam masa wspaniałych piłkarzy.

Która nie potrafiła zdobyć ani jednego tytułu.
- Są różne teorie na ten temat. Ja nie potrafię udzielić żadnej racjonalnej odpowiedzi. Myślę, że nikt nie potrafi. Niczego nie wygraliśmy, mimo że drużyna była wyjątkowa, a i trenerów mieliśmy przecież wspaniałych.

Pierwszy sukces to puchar Polski, który dał wam wtedy możliwość rywalizacji w Pucharze Zdobywców Pucharów. A tam na dzień dobry spotkanie na Camp Nou.
- Doskonale pamiętam ten mecz. Trudno go zapomnieć, gdyż to tam po raz trzeci w ciągu roku złamali mi bowiem nogę. Dwa razy miałem złamaną „strzałkę”. Gdy przyszedł mecz w Barcelonie powiedziałem, że muszę zagrać. Doktor Machowski odparł, że nie może mi zabronić jednak wystąpię wyłącznie na własną odpowiedzialność. Założyłem więc dwa ochraniacze, ale i to nie pomogło. Tylko że… ja znów chciałbym mieć tak złamaną nogę.

Padł remis 1-1, ale mogliście tam wtedy wygrać.
- Z niezrozumiałych przyczyn sędzia odgwizdał spalonego po trafieniu Romka Koseckiego na 2-0, a potem odgwizdał problematyczny rzut karny po starciu Darka Kubickiego z Salinasem. No i skończyło się 1-1. A rewanż w Warszawie nam nie wyszedł, z tym że ja już tam nie grałem.



Miał pan szczęście mierzyć się z wielkimi drużynami. Bayern Monachium, FC Barcelona, Sampdoria, Manchester United.
- W większości tych meczów pokazaliśmy, że Polak potrafi, bo przypomnijmy, że nasza drużyna składała się wyłącznie z Polaków. W dzisiejszych czasach przyjęło się, że bez obcokrajowców nie da się nic w piłce osiągnąć. Moim zdaniem to nieprawda. Mamy masę młodych zawodników, którzy są zdecydowanie lepsi od cudzoziemców, ale nie dostają szansy gry. A potem mówi się, że źle pracujemy z młodzieżą. Tylko, jak oni mają się rozwijać, jak wyjeżdżają zagranicę, a za nich sprowadza się zagranicznych. Młodzi nie dostają szansy pokazania się w Ekstraklasie, jest sufit, którego nie mogą przebić.

Ale ta polska liga jest słaba.
- A jaka ona polska, jak w zespołach gra po 6-7 obcokrajowców w I składzie?

Największy sukces w europejskich pucharach, awans do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, osiągnęliście paradoksalnie przy dużych problemach organizacyjnych klubu, gdy wojsko już nie było w stanie utrzymywać klubu.
- To wtedy jakoś na nas nie miało szczególnego wpływu. Nie przypominam sobie byśmy nad tym się zastanawiali. Pojawiła się szansa na fajną przygodę w pucharach i chcieliśmy z niej skorzystać. Byliśmy żądni sukcesu. Obraliśmy sobie za cel, by udowodnić, że wiele możemy osiągnąć.

Przeszliście Sampdorię, obrońców trofeum, którzy za chwilę zdobyli mistrzostwo Włoch.
- Wyszedł nam ten rewanż w Genui. Najpierw Jacek Bąk zagrał prostopadłe zagranie do „Kowala”, a potem ja posłałem podanie w kierunku Cyzia, ale piłka znów spadła pod nogi Wojtka. „Kowala” nie było trudno znaleźć na boisku, był młodziutki, chudziutki (śmiech) i bardzo ruchliwy. No i cóż? Powtórzę, że Polak potrafi.

W półfinale stoczyliście wyrównane boje z Manchesterem United, ale to były pana ostatnie chwile w Legii przed zsyłką do Lublina. Był pan podobno w konflikcie z trenerem Stachurskim.
- Nie, nie, nie. Tu chcę wyraźnie zaprzeczyć. Nigdy nie było między nami konfliktu. Nieporozumienie pojawiło się natomiast z innego powodu. Moim zdaniem troszeczkę niesłusznie trener Stachurski skreślił mojego brata, jako zawodnika Legii. Wówczas uniosłem się ambicją i zdecydowałem się na roczne przenosiny do Motoru.

I prawie spuścił nam pan Legię do II ligi.
- Nic z tych rzeczy. Nie zagrałem w meczu Motor – Legia, który praktycznie przesądzał o losach utrzymania. Wtedy już było jasne, że wracam do Warszawy i trenerzy nie chcieli bym wystąpił. Przystałem na to.

Zasymulował pan kontuzję?
- Nic z tych rzeczy. Porozumiałem się z władzami Motoru i po prostu nie zagrałem. Chyba dobrze się stało, bo byłem wtedy w wysokiej formie…

Wrócił pan do Warszawy, a zaraz potem pojawił się trener Wójcik. I zaczął się złoty okres. To bardziej zasługa „Wuja”, czy Janusza Romanowskiego, który zainwestował w piłkarzy?
- Trener Wójcik potrafił skupić wokół klubu ludzi z różnych środowisk, w tym biznesowych. Do tego w Legii trafił na taką grupę piłkarzy, jakich lubił – charakternych, z jajem i wysokimi umiejętnościami. My też wtedy trafiliśmy na trenera, jakiego potrzebowaliśmy, który weźmie nas za twarz, a jednocześnie pozostanie przy tym człowiekiem. Potrafił do nas trafić swoją bezpośredniością i dzięki temu uzyskiwał to, czego chciał. Szybko znaleźliśmy więc wspólny język i wszystko ruszyło w dobrym kierunku bez większych kłopotów.

To była też ekipa charakterystyczna wizualnie. Gdzie nie spojrzeć tam wąsy. Pan, Mandziejewicz, Fedoruk, Kruszankin, Czachowski, Lewandowski, Śliwowski.
- Szaleńcze lata. Był też przecież okres, że nosiliśmy śmieszne fryzury z długimi włosami z tyłu głowy. Też taką miałem! (śmiech)

Wtedy ugruntował pan swoją pozycję. Lidera zespołu. Nie był pan typem krzykacza, z rzadka zabierał pan głos, ale swoją dobrą grą sprawiał, że zespół wierzył panu.
- Do tej pory mi to zostało – nie lubię zbyt wiele mówić. Cieszę się, że koledzy obdarzyli mnie zaufaniem, no i na dobre nam to wszystkim wyszło.

Dzięki wam po 23 latach przerwy tytuł mistrzowski wrócił do Warszawy. Ale na krótko.
- Po 6-0 w Krakowie doszliśmy do wniosku, że nie warto wygrywać tak wysoko.



Maciej Szczęsny powiedział, że największy wówczas złodziej został nagrodzony mistrzostwem.
- My robiliśmy swoje. Mieliśmy znakomitych zawodników i nie patrzyliśmy na innych. Ta paka mogła rozjechać wtedy każdego.

Fetę mistrzowską na pewno pan jednak zapamiętał.
- Od tamtej pory minęło już 25 lat, ale nadal przyjemnie do tego wrócić myślami. Daliśmy wiele radości kibicom i aż ciepło w sercu robi się na samo wspomnienie. Tym bardziej szkoda, że tytuł nam bezprawnie odebrano.



Legii zabrano mistrzostwo, wyrzucono z europejskich pucharów, a kolejny sezon rozpoczęliście z trzema ujemnymi punktami (wówczas przyznawało się dwa punkty za zwycięstwo – przyp. red.). Ciężko było się pozbierać?
- Ciężko. Każdy z nas na swój sposób mocno przeżył tę sytuację. Jeszcze po jesieni mieliśmy sporą stratę do liderującego Górnika. Wiosną jednak nie doznaliśmy porażki i nie tylko dogoniliśmy zabrzan, ale i przegoniliśmy.

To już pod wodzą nowego trenera, bo na przełomie 1993 i 1994 r. Janusz Wójcik odleciał do Zjednoczonych Emiratów Arabskich.
- Przed samym wylotem zaprosił „Kowala”, Zbyszka Robakiewicza i mnie do siebie i długo się żegnaliśmy. Potem nawet pojechaliśmy z nim na Okęcie, a „Kowal” jeszcze przeskoczył barierki graniczne, by strzelić z trenerem ostatniego „misia”.



Pojawił się Janas.
- Znałem Pawła bardzo dobrze, graliśmy razem w zespole i jako jedyny z drużyny byłem z nim po imieniu. Wbrew temu, co się wtedy mówiło, nigdy nie ingerowałem w jego kompetencje. Żadnego ustalania składu. Ja się w pełni podporządkowałem. Owszem, rozmawialiśmy, omawialiśmy pewne tematy, ale zawsze ostatnie słowo należało do trenera.

Janas ujął was swym uczciwym podejściem, był fair wobec was.
- Był byłym zawodnikiem, grał w piłkę wiele lat, również we Francji. Wiedział jak się zachowywać w stosunku do piłkarzy. Na wiele pozwalał, tolerował, ale jednocześnie wiedzieliśmy jakie są granice. To pozwoliło nam wspólnie osiągnąć historyczne wyniki.

Ponoć by wprowadzić większą dyscyplinę w zespole, zaprosił na spotkanie wasze kobiety i rozpisał im ile możecie podnieść z boiska za wygranie mistrzostwa, pucharu, czy awans do Ligi Mistrzów.
- To Paweł mówił. Czy tak do końca było? Nie jestem pewien (śmiech).

Do końca ligi biliście się o tytuł z Górnikiem Zabrze, którego jednak najpierw pogoniliście w półfinale pucharu Polski.
- Wygraliśmy 5-2 w Warszawie, ale w rewanżu Górnik prowadził już 2-0 i było bardzo ciężko. Ale musiało być. Pamiętam, który sędzia z Opola prowadził to spotkanie. I pamiętam, że puścił gola ze spalonego na 1-0. I pamiętam, że podyktował rzut karny po rzekomym faulu Krzyśka Ratajczyka, który wślizgiem o dobry metr minął rywala. I pamiętam, że kosili nas mocno, na czele z „Mielcarem”, a arbiter przymykał oczy. No ciekawy, ciekawy był ten rewanż. Skończyło się jednak 2-2. Strzeliłem ładną bramkę lobem na 1-2, a wyrównał w końcówce „Kowal”.





Później przyszła ostatnia kolejka, w której znów mierzyliście się z Górnikiem. Mecz decydował o tytule mistrzowskim. Wam wystarczał remis.
- I presja nas całkowicie sparaliżowała. Zagraliśmy bardzo słabo. Natomiast górnicy ponownie wyszli na boisko z takim nastawieniem, jakby chcieli nam nogi połamać. Tym razem jednak sędzia nie był tak pobłażliwy, jak w Zabrzu. Posypały się żółte i czerwone kartki. Kończyli chyba w ośmiu. Potem trener Lorens rozpowiadał, że czuje się moralnym mistrzem Polski. Do przerwy jednak to Górnik prowadził 1-0 po golu Szemońskiego i zrobiła się nerwówka. Na szczęście główeczka Adama Fedoruka dała nam remis. Wrzuciłem piłkę z rzutu rożnego chyba na głowę Podbrożnego, on zgrał ją w kierunku przedpola i Adam trafił w samo okienko.

Zostaliście mistrzami i tym razem już nikt wam tego nie ukradł. Natomiast Hajduk Split okradł was z marzeń o Lidze Mistrzów.
- Wszystkim się wtedy wydawało, że to jest zespół jak najbardziej w naszym zasięgu. Nam też. W ogóle ich nie doceniliśmy, a to była bardzo silna paka. W efekcie u siebie było 0-1, a tam 0-4, ale to była dla nas dobra nauczka na przyszłość. Lekcja, z której wyciągnęliśmy wnioski po następnym mistrzostwie.

A te zdobyliście dość gładko, ale to właśnie wiosną 1995 r. zanotował pan swą wspaniałą serię bramek z rzutów wolnych, którymi zapewniał pan drużynie niezbędne zwycięstwa. Siedem razy wygrał pan plebiscyt magazynu „Gol” na bramkę kolejki.
- Taka też była taktyka. Jak się ma dobrego wykonawcę stałych fragmentów, to się ich szuka, zwłaszcza w pobliżu pola karnego przeciwników. Gdy nie szło, chłopaki wiedzieli, że powinni dać się rywalowi sfaulować, czy powalczyć o rzut rożny. To też trzeba umieć sprokurować. Dlatego to nie tylko moja zasługa, że te bramki padały, ale również kolegów, że potrafili wywalczyć dla mnie te wolne.

Radosław Michalski przed Ligą Mistrzów powiedział przytomnie, że braków w drużynie nie przysłonią wolne Leszka Pisza.
- No i Janusz Romanowski zadbał tym razem, by nam niczego nie brakowało. Ściągnął do drużyny świetnych, polskich piłkarzy: Rysia Stańka, Tomka Wieszczyckiego, Andrzeja Kubicę i Czarka Kucharskiego. Przy czym żaden gracz I składu nie odszedł.

Przed meczami z IFK Goeteborg nabraliście pewności siebie po kilku sparingach we Francji, gdzie dawaliście sobie radę z czołowymi zespołami Ligue 1.
- To nas utwierdziło w przekonaniu, że jesteśmy mocni, że możemy powalczyć z każdym, bo to tacy sami ludzie jak my.

Goeteborg wydawał się jednak być zdecydowanym faworytem eliminacji do Ligi Mistrzów.
- Byliśmy na straconej pozycji, prawda? Notowania mieliśmy znacznie niższe. IFK parę miesięcy wcześniej grał w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, był oparty o reprezentantów Szwecji, która w 1994 r. zdobyła brązowy medal na mistrzostwach świata. Wydawało się, że trafiliśmy bardzo źle. Ale tym razem mieliśmy z czego wyciągać wnioski. Porażka z Hajdukiem i te mecze we Francji to była znakomita lekcja.

Często dwumecz z IFK sprowadza się tylko do rewanżu, a Legia przecież już w Warszawie rozegrała świetny mecz.
- Zagraliśmy bardzo odpowiedzialnie, z głową. Nie otwieraliśmy się zbytnio, nie szarżowaliśmy, ale konsekwentnie, ze spokojem dążyliśmy do strzelenia gola. Udało się po rzucie karnym, który wykorzystał Jurek Podbrożny. Wcześniej Grzesiek Lewandowski posłał świetną piłkę do Kucharskiego i Czarek został wycięty w polu karnym. To spotkanie pokazało, że mamy zespół, który wie co chce osiągnąć.



W drugim meczu na początku konsternacja – kapitan Pisz na ławce.
- No i co się okazało? To wciąż był zespół, który był nakierowany na swój cel. Owszem, przegrywaliśmy, ale nie pękliśmy nawet przez chwilę. Owszem, byłem wkurzony, trudno bym nie był. Przyjąłem to z pokorą. Nie byłem zły na Janasa. Gdy jednak już dostałem szansę, to chciałem udowodnić, że trenerzy się troszeczkę pomylili (śmiech). Ale z drugiej strony, daj Boże każdemu trenerowi tylko takie pomyłki.

Powiedział pan potem o trenerze Janasie: „Choć nie zawsze na mnie stawiał, to w porę przejrzał na oczy.”
- Wszedłem w 38. minucie za Krzyśka Ratajczyka. Nie chciałbym przy tym cytować słów „Rataja”, gdy on schodził, a ja wchodziłem.

W 73. minucie wyrównał pan… strzałem głową, co właściwie przesądziło o losach awansu.
- A co w tym dziwnego? Przecież też mam głowę.



Liga Mistrzów. Wyśniona. Wymarzona. Blackburn, Spartak, Rosenborg.
- I szybko zostaliśmy sprowadzeni na Ziemię. W pierwszym spotkaniu graliśmy z teoretycznie najsłabszym w grupie Rosenborgiem, ale mecz był bardzo wyrównany i długo nie padały bramki. Nam brakowało jakości i nawet przez chwilę nie było takiego momentu, w którym byłaby szansa, że coś zrobimy. Każdemu z nas w głowie siedziało, że gramy w Lidze Mistrzów. Czuło się to po prostu. I trema nas zżerała. Punktem zwrotnym był gol dla Norwegów, bo musieliśmy odważniej ruszyć.

No i sieknął pan z dystansu na 1-1. Jak ta piłka się pięknie odkręcała w kierunku słupka…
- Dobrze, że mi tę bramkę przesunęli w trakcie strzału, to weszło (śmiech).



Parę minut potem Staniek, po błędzie bramkarza, dał prowadzenie 2-1, a potem pan zamknął mecz w swoim stylu, czyli strzelając gola z rzutu wolnego, poprzedzonego skandowaniem przez kibiców pańskiego nazwiska. To właściwie była egzekucja.
- Psychologia. To przecież nie była piękna bramka. Byłem jednak 200% przekonany, że trafię. Do muru dostawiłem kolegów, widziałem, że bramkarz zrobił dwa kroki w swoją lewą stronę. Błąd. A że piłka jest zawsze szybsza od człowieka, nie mógł zdążyć tego skorygować. Miał zresztą prawo być nieco rozbity, po swoim błędzie przy golu Ryśka. No i strzeliłem przez mur, który rozrzucili koledzy. Pewniak.



Słynął pan z pięknych uderzeń z dystansu, a ja pamiętam bramkę, którą zdobył pan bez oddania strzału.
- (śmiech) Siarka Tarnobrzeg. Wygraliśmy tam 7-2, a ja rzeczywiście przebiegłem z piłką kilkadziesiąt metrów, minąłem obrońców, bramkarza i zostawiłem ją za linią bramkową.

A ogólnie jak pan wspomina Ligę Mistrzów?
- Najfajniejsze były mecze z Blackburn, bo w końcu zdobyliśmy 4 punkty grając przeciwko mistrzowi Anglii. Właściwie jednak ekscytowaliśmy się każdym spotkaniem. Na Spartaku nas oszukano, choć Rosjanie też byli świetnym zespołem i wygrali wszystkie mecze w grupie. Walczyliśmy z nimi jak równi. Jedynie w Trondheim nam mecz zupełnie nie wyszedł. Uważam więc, że zagraliśmy 5 dobrych albo i bardzo dobrych meczów w Lidze Mistrzów.

Po czym otrzymał pan od „Piłki Nożnej” tytuł piłkarza roku. Powiedział pan wtedy, że to wyjątkowo ciężko wypracowane wyróżnienie.
- Było dużo do roboty. Pracowałem wtedy bardzo ciężko, ale nie oszukujmy się, bez kolegów bym niczego nie osiągnął. Razem tworzyliśmy tę drużynę, razem dążyliśmy do wspólnych celów i je osiągnęliśmy. Bardzo mi pomogli. Jak już mówiłem, moje bramki, to w dużej mierze też ich zasługa, a to potem przełożyło się na ten tytuł.

Mieliście przez parę lat bardzo dobrą atmosferę w zespole.
- Nie narzekaliśmy.

Słynny „Garaż”, rybka u Zbigniewa Robakiewicza, czy inne wypady za miasto integrowały.
- To stworzyło automat, dlatego były takie wyniki. Gdy słyszy się teraz o jakichś konfliktach w Legii, to ja przypomnę, że do „Garażu” nie chodziliśmy we trzech, a co najwyżej trzech nie przychodziło, bo akurat mieli coś do załatwienia. Chodzili wszyscy, mimo że przecież istniały różne grupki. Nie każdy też pił alkohol. Chodziło o to, by ze sobą pobyć, poznać się. I porozmawiać przy piwie. Nie było zamiatania problemów pod dywan. Nie przypominam sobie kłótni, ale wyrzucaliśmy wzajemne pretensje. Zawsze do czegoś dochodziliśmy, coś ustalaliśmy, wyjaśnialiśmy. A jak się tylko przebiegnie pod prysznicem, garnitur i do domu, to jak można się wzajemnie porozumieć?

Byliście też grupą wesołków, a prym w żartach wiódł Marek Jóźwiak. „Beret” jednak powtarzał, że z pana też był niezły numer.
- Owszem, to prawda. Do dziś lubię pożartować, zrobić kawał. „Beret” jednak był prawdziwym mistrzem, gdzie mi do niego.

Wyszliście z grupy Ligi Mistrzów i wpadliście na Panathinaikos.
- Mimo wszystko byli wtedy w naszym zasięgu. Uważam, że decydujący był tu mecz w Warszawie, rozegrany nie na boisku, a na błocie. Gdybyśmy wygrali, to awans byłby bardzo możliwy. Natomiast w Atenach nie byliśmy w stanie już nic zrobić, a nawet powiedziałbym, że nam nie pozwolono. Szybka czerwona kartka dla Marcina Jałochy i przez 70 minut graliśmy w osłabieniu. Występowałem potem w Grecji i rozmawiałem z różnymi ludźmi na ten temat. Potwierdzili, że nie mieliśmy tam czego szukać.



Natomiast w lidze długo się bawiliście. Ogrywaliście rywali jak chcieliście. Aż do meczu z Widzewem, który przegraliście, a wraz z nim tytuł mistrzowski.
- Wtedy czuło się, że nadchodzi koniec tej drużyny. Odszedł Romanowski, otrzymywaliśmy propozycje zagranicznych transferów, zaczęły się plany, przymiarki. Pomalutku, pomalutku widać było, że to więdnie. Nie chciałem z Legii odchodzić, choć jakieś oferty się już pojawiały. Patrzyłem jednak, jak kolejni koledzy wyjeżdżają i zrozumiałem, że coś się wypaliło, czas na zmiany. Odszedłem jako ostatni z drużyny.

Wystąpił pan jeszcze w dwumeczu z luksemburskim Jeunesse Esch na starcie sezonu 1996/97, który wygraliście bez problemów w dwumeczu 7-2.
- Miałem piękne pożegnanie z kibicami w Warszawie. Trener Jabłoński zdjął mnie z boiska po godzinie gry, a kibice nagrodzili mnie burzą oklasków.

Zastąpił pana Marcin Rosłoń.
- O, tego już nie pamiętałem. Ale Marcina bardzo dobrze wspominam, bardzo fajny chłopak.

Wyjeżdżał pan już nieźle ustawiony finansowo. Dom w Dębicy, w dodatku z basenem, to w 1996 r. była duża sprawa.
- Na ten basen to bym się nie zdecydował, ale wygrałem jakiś plebiscyt „Przeglądu Sportowego”, za co otrzymałem okrągły basen o trzymetrowej średnicy. Cóż miałem z nim zrobić? Zainstalowałem go pod domem. Potem jednak zrobił się nieco za mały, a przez to, że nie miał filtrów, trudno było utrzymać wodę w czystości. Zdecydowałem się więc wybudować taki z prawdziwego zdarzenia. No i jest.

Wylądował pan w PAOK Saloniki. To był niewypał.
- Początek to było coś wspaniałego. Słońce, morze, fajne miasto, ale przede wszystkim trener Bengtsson ustawiał mnie normalnie, w środku pomocy. W sparingach radziłem sobie bardzo dobrze, chyba z Tottenhamem strzeliłem bramkę. Potem jednak do PAOK wrócił Zagorakis i on dostał pewne miejsce w środku, a mnie rzucono w lidze na … lewą obronę. Gdzie tu sens, gdzie logika? Strata bramki? Lewy obrońca zawalił. I tak ciągle. Wkurzyłem się i powiedziałem, że mam dość, nie chcę żadnych pieniędzy i odchodzę. Wyjechałem do Polski. Wtedy pojawił się temat Kavali, ale powiedziałem, że nie wracam. Namówił mnie mój menadżer i przyjaciel, bo tam bardzo mnie chcieli. Dałem się przekonać. I całe szczęście.

No i się działo.
- Zespół został ułożony pode mnie, mogłem dyrygować po swojemu, dostałem wolną rękę. Świetnie się tam czułem. I powędkować można było. Nawet trener mnie zapraszał, ale nie skorzystałem, by koledzy sobie nie pomyśleli, że mam fory (śmiech). Było mi tam na tyle dobrze, że upatrzyłem sobie dom i miałem ochotę zostać na stałe, ale zorientowałem się, że po 5 latach za granicą syn coraz gorzej mówi po polsku, to zdecydowaliśmy się na powrót.



Bartek.
- Tak, synek. Niewysoki taki [na oko 190 cm – przyp. red.]. W przyszłym roku się żeni.

Wrócił pan pod skrzydła „Wuja” do Śląska Wrocław.
- Umowę podpisałem na rok, ale grałem tam tylko pół. Mieliśmy tam świetnych piłkarzy: „Szamo”, Marcin Wasilewski, Sławek Nazaruk, Piotrek Włodarczyk, ale nie było tego „czegoś”. Utrzymaliśmy się jednak w lidze bez większych problemów.

Wycofał się pan potem głęboko w cień.
- Nigdy nie lubiłem życia w blasku fleszów. Jest mi dobrze u siebie. Warszawę uwielbiam odwiedzać, ale w Dębicy mam dom i rodzinę. Szkoliłem bajtli, prowadziłem Iglopool, awansowaliśmy do IV ligi, ale potem uznałem, że szkoda nerwów. Pracuję na orliku w MOSiRze i powoli sobie żyję. To mi bardzo pasuje.

A Legia?
- No co? Ukochana.

Rozmawiał Jakub Majewski
Twitter: QbasLL

fot. Fumen / Legionisci.com
fot. Fumen / Legionisci.com

Poprzednie rozmowy z serii "Tune(L) czasu"



Komentarze: (0)

Serwis Legionisci.com nie ponosi odpowiedzialności za treść powyższych komentarzy - są one niezależnymi opiniami czytelników Serwisu. Redakcja zastrzega sobie prawo usuwania komentarzy zawierających: wulgaryzmy, treści rasistowskie, treści nie związane z tematem, linki, reklamy, "trolling", obrażające innych czytelników i instytucje.
Czytelnik ponosi odpowiedzialność za treść wypowiedzi i zobowiązuje się do nie wprowadzania do systemu wypowiedzi niezgodnych z Polskim Prawem i normami obyczajowymi.

Dodaj swój komentarz:

autor:

e-mail:


treść:


Zgłoś newsa!

Jeżeli masz informację, której nie ma na tej stronie, a Twoim zdaniem powinna się znaleźć, zgłoś ją nam! Wystarczy wypełnić prosty formularz, a informacja zostanie dodana do naszej bazy.
Zgłoś newsa!