Michał Żewłakow po meczu ze Spartakiem przy Ł3 - fot. Piotr Galas / Legionisci.com
Uwaga: Wiadomość archiwalna!
Tune(L) czasu: Michał Żewłakow
Qbas, źródło: Legionisci.com
Dziś mija 10. rocznica meczu, który zdefiniował losy Legii w drugiej dekadzie XXI w. 25 sierpnia 2011 r. w Moskwie "Wojskowi" wygrali 3-2 ze Spartakiem i pierwszy raz w historii awansowali do Ligi Europy. Dramaturgii dodawało, że gospodarze prowadzili już 2-0, a rozstrzygająca bramka padła w doliczonym czasie. O meczu, procesie kształtowania się drużyny i zawodnikach opowiedział nam Michał Żewłakow.
Mija 10 lat od zwycięstwa w Moskwie ze Spartakiem, meczu, który przeszedł do historii i położył podwaliny pod sukcesy Legii w europejskich pucharach w następnych latach.
Michał Żewłakow: To był czas, gdy przyszedłem do Legii. Zawsze z transferem grającego przez dłuży czas za granicą zawodnika, z nazwiskiem troszkę głośniejszym niż przeciętne wiąże się pewne ryzyko. Bardzo mi zależało, by pokazać się z jak najlepszej strony, szczególnie że wracałem do swojego miasta. Pamiętam, że gdy rozgrywaliśmy pierwsze mecze przy Łazienkowskiej, najpierw sparing z Żalgirisem, potem mecz z Gaziantepsporem, to przechodził mnie dreszczyk emocji, serce mocniej biło. Sukces ze Spartakiem, dający nam historyczny awans do fazy grupowej Ligi Europy, przyszedł więc w idealnym momencie również dla mnie. Moja przygoda z Legią nie mogła się lepiej zacząć.
Warto jednak przypomnieć, że samo granie zacząłeś fatalnie – od dwóch samobójów z rzędu w meczach sparingowych.
- Zacząłem w Legii od samobójów i samobójem skończyłem, bo przecież w ostatnim moim spotkaniu w rewanżowym spotkaniu finału pucharu Polski przegraliśmy 0-1 ze Śląskiem po tym, jak zaskoczyłem Kuciaka. To było dziwne uczucie: porażka u siebie, „swojak”, a jednocześnie jako kapitan wzniosłem puchar. Paradoks gonił paradoks.
fot. Piotr Galas / Legionisci.com
Wygrana ze Spartakiem miała przynajmniej trójwymiarowy charakter. Ograliśmy wielki zespół, znacznie bogatszy i w teorii dużo silniejszy od nas, po 16 latach posuchy udało się awansować do fazy grupowej europejskich pucharów, a do tego w grę wchodziły historyczne zaszłości między Polską a Rosją.
- O tematach politycznych piłkarze myślą najmniej, starają się wyrzucać je z głów, bo nie zawsze to w takich sytuacjach pomaga. Do Spartaka podchodziliśmy z dużym szacunkiem, zdawaliśmy sobie sprawę z jego siły. Na nasze wyobraźnie działała myśl, że jeśli awansujemy do grupy, to po ograniu zespołu znanego w całej Europie, w którego składzie roiło się od reprezentantów różnych krajów. A bardzo chcieliśmy uzyskać tę promocję!
Emocjonalny ciężar był więc duży.
- A dołóżmy jeszcze dramaturgię tego dwumeczu: 2-2 w Warszawie, 0-2 po dwudziestu siedmiu minutach na Łużnikach. I w tym momencie nie tylko piłkarze, ale nawet najzagorzalsi kibice Legii nie byliby w stanie sobie wyobrazić, że tak to się skończy. Aż tu nagle minutę później coś zaiskrzyło i zaczęło żreć do końca roku, bo przecież występy w Lidze Europy też mieliśmy niezwykle udane i dość szybko zapewniliśmy sobie wyjście z grupy. To był pierwszy europejski skalp klubu w XXI w., coś po czym przeszliśmy do historii.
Wszystko jednak zaczęło się od meczów z Gaziantesporem. Wydawało się, że już z Turkami nie macie szans.
- Moim zdaniem to przeszłość w pucharach determinowała podejście kibiców. Lata porażek w eliminacjach odcisnęły swoje piętno. Ludzie wątpili. Tym bardziej, że było to poprzedzone sezonem, w którym Legia poniosła aż 11 porażek w lidze i zajęła dopiero trzecie miejsce. Tymczasem, tworzyła się już nowa jakość. Doszli Kuciak i Ljuboja, pojawiłem się ja.
fot. Piotr Galas / Legionisci.com
Pierwszy mecz ze Spartakiem w Warszawie pokazał wam, że można?
- Tak, okazało się, że rywal nie taki straszny. Owszem, to wciąż była firma, ale w tym zestawieniu i formie byliśmy w stanie ich ograć. Warto podkreślić, że choć wynik 2-2 nie był dobry w perspektywie rewanżu, to nam pozwolił uwierzyć.
Jaką rolę odegrał w tym wszystkim Maciej Skorża?
- Wiadomo, jaki jest Skorża. To człowiek bardzo umiarkowany w okazywaniu emocji. Zarówno negatywnych, jak i pozytywnych. Po roku pracy w Warszawie doskonale już wiedział, czego drużynie potrzeba, co można poprawić i w jaki sposób to zrobić. Przede wszystkim ściągnął ludzi z charakterem. To pozwoliło mu stworzyć prawdziwy zespół, w którym doświadczenie wymieszał z młodością, choć akurat ten pomysł był autorstwa Marka Jóźwiaka, zresztą zdeterminowany sytuacją finansową klubu. No i mieliśmy ciągle sześciu, siedmiu młodych w pierwszej drużynie. Natomiast Skorża znakomicie to poukładał, a jednocześnie zachował zdrowe proporcje – podstawę składu stanowili Polacy i bardzo dobrzy piłkarze z tego samego kręgu kulturowego: Słowak i ekipa z byłej Jugosławii. Kadra była przy tym na tyle szeroka, że w trudnych momentach, potrafił znaleźć właściwe rozwiązania personalne.
To było widać już w Moskwie, dokąd polecieliście bez Radovicia, Komorowskiego i Manu.
- I właśnie wtedy Skorża zmodyfikował taktykę. Zastosował ustawienie, którym potem graliśmy w grupie. W środku pola mieliśmy trzech w teorii defensywnie zorientowanych zawodników: Vrdolajak, Borysiuka i Gola, przy czym Janek grał nieco wyżej. To znakomicie wypaliło, o czym najlepiej świadczą wyniki.
A jak wyglądały jego relacje z takimi osobowościami, jak „Ljubo”, czy ty?
- Muszę tu przede wszystkim podkreślić, że moje przejście do Legii było w dużej mierze zasługą trenera. Bardzo nalegał, by klub się ze mną porozumiał. Tyle, że osobowości było więcej. Doszedł Kuciak, byli już „Rado” i Ivica. Planem trenera było, by pewne sytuacje wewnątrz drużyny pozwolić rozwiązywać właśnie przy naszym udziale. Miał przy tym znakomite wyczucie. Jednocześnie musiał jakoś pogodzić te nasze osobowości.
Były spięcia między wami?
- Już na początku miałem ostry „spaw” z Ljuboją. Jeszcze w okresie przygotowawczym przegraliśmy z Mainz 0-3 i „Ljubo” wjechał z nieprzyjemnymi pretensjami, na co też zareagowałem emocjonalnie. Wtedy trener Skorża powiedział do mnie, że dla drużyny dobrze byłoby, byśmy kolejnego dnia sobie te kwestie wyjaśnili. Pogadaliśmy. Ustaliliśmy, że są zasady: trzymam się z „Wawrzynem”, ty trzymasz się z „Rado”, ale na boisku jedziemy razem, w jedną stronę. Maciej Skorża miał ogromny komfort pracy pracując z ludźmi, którzy już sporo w życiu widzieli i wiele doświadczyli zarówno na boisku, jak i poza nim.
fot. turi / Legionisci.com
Ljuboja miał specyficzny sposób przygotowywania się do kolejnych meczów.
- Od poniedziałku do środy nie mógł trenować, bo go bolała noga. W czwartek mówił, że spróbuje i trochę truchtał, w piątek ćwiczył normalnie, a w sobotę grał. I to najczęściej znakomicie. Miał nawet taki okres, że ten swój mikrocykl stosował bodaj przez cztery miesiące. Śmialiśmy się, że tak powygniatał łóżka do masażu, że są sprofilowane pod jego ciało. „Ljubo” wtedy mówił: „Hej, młodzi! Ja wiem, że się denerwujecie, ale co sobotę premia wam wpływa, no nie?”.
Co zapamiętałeś z Moskwy?
- Przede wszystkim ogromną radość po meczu, z której jednak zostałem trochę okradziony. Oddelegowano mnie bowiem na kontrolę antydopingową, gdzie trochę mi się zeszło i tylko przez ścianę słyszałem, jak chłopaki się cieszą (śmiech). Ale to był jeden z tych momentów, w których człowiek bez względu na to, czy ma pieniądze, czy ich nie ma, czuje się bogaty, bo jest tak szczęśliwy.
No właśnie szczęścia wam tam nie brakowało, takiego, nazwijmy go, sytuacyjnego. Minutę po stracie drugiego gola zdobyliście bramkę kontaktową. Bez tego mogło być trudno.
- Strzeliliśmy i nagle okazało się, że jesteśmy tylko o jednego gola od rozpoczęcia meczu na nowo. Rozegraliśmy dobrą akcję skrzydłem, „Rybka” przepchał obrońcę w narożniku boiska, zagrał na przedpole do Ivicy, który uderzył na bramkę, ale skiksował. Futbolówka spadła pod nogi „Kuchemu”, który pewnie w normalnych okolicznościach byłby na spalonym, ale na prawej stronie wciąż zbierał się ten przepchnięty przez Rybusa obrońca. I Michał trafił. Gol Kucharczyka był najważniejszym momentem tego meczu, bo pozwolił nam uwierzyć. Złapaliśmy wiatr w żagle i jeszcze przed przerwą doprowadziliśmy do remisu.
Rybus oddał strzał życia z 30 metrów. I to prawą, słabszą nogą!
- To też pokazuje, że mieliśmy wtedy w drużynie piłkarzy zdolnych do robienia nieoczywistych rzeczy, podejmowania odważnych decyzji. To była siła, którą potrafił uwolnić trener Skorża.
Można powiedzieć, że był to gol do szatni.
- I tu również szczęście, że stało się to przed zmianą stron. Potem Spartakowi byłoby łatwiej, graliby inaczej, a my wraz z upływającymi minutami moglibyśmy męczyć się coraz bardziej.
fot. Piotr Kucza / FotoPyK
Pamiętasz co działo się w przerwie?
- Standardowa rozmowa. Fatalnie weszliśmy w mecz, ale Maciej Skorża podkreślał, że skoro potrafiliśmy się podnieść po czymś takim, to jesteśmy drużyną lepszą. Oczywiście, była to psychologiczna zagrywka trenera, który w jakimś stopniu nadinterpretował pewne rzeczy, by właściwie nastawić drużynę na drugą połowę. Pamiętam, że był zdenerwowany. Ciężko natomiast mi powiedzieć, czy wierzyliśmy wtedy w awans. Bardziej w głowach mieliśmy, by zagrać tak, aby znów nie spier… sobie początku.
No i nie spier…ście.
- Zawsze powtarzałem „Wawrzynowi”: „Daj w meczu jedną dobrą wrzutkę! Chociaż jedną!”. No i wtedy dał idealną! (śmiech)
Wcześniej był współwinnym gola na 0-1. Przy drugim nieodpowiedzialnie zachował się Ariel Borysiuk, który nieroztropnie faulował w polu karnym.
- Obie sytuacje były zdecydowanie do uniknięcia. W pierwszym przypadku wszyscy w obronie zawaliliśmy, bo pozwoliliśmy dośrodkowanej z prawej strony piłce przelecieć przez całe pole karne na lewo i tam zdrzemną się „Wawrzyn”. W drugim przypadku podejmowanie takiego ryzyka nie było potrzebne, bo jeszcze było kilku piłkarzy, którzy mogli odebrać piłkę atakującemu. Myślę jednak, że błąd w takim meczu to znakomita lekcja na przyszłość, znacząca więcej niż setki pomyłek na treningach. O ile się ją odrobi. „Borys” najwyraźniej długo wyciągał wnioski, bo zdarzały mu się jeszcze takie „skrobanki”. Jednak i Ariel, i Rybus byli już mentalnie dojrzałymi zawodnikami. W rozwój młodych angażował się Ljuboja. Wiadomo, że kiedy to się trochę rozchodziło i stawali się za ważni, trzeba było zareagować i ich sprowadzić na Ziemię. Niemniej „Ljubo” pełnił funkcję mentora, motywatora. Miał świetne podejście – często ich chwalił, a zdanie takiej gwiazdy wiele znaczyło.
A jak reagował, gdy się rozłaziło?
- W ogóle nie krzyczał. Najczęściej mówił: „Jak zagrasz raz w Paryżu, to będziesz mógł robić takie rzeczy. A na razie cichutko”. Lubił też pokazywać zegarek i wołać „Macie minutkę!”. Czasami się go nawet prowokowało do tego, by tym swoim mentorskim tonem z kogoś zażartował albo troszkę zawstydził.
fot. Piotr Kucza / FotoPyK
„Ljubo” uwielbiał swój zegarek. Nigdy się z nim nie rozstawał, nawet podczas treningów.
- A na mecze czasami zamykał na klucz w szafce. Podczas treningów zdarzało się, że „Bojka” (Paweł Kęs, ówczesny magazynier – przyp. red.) siedział i pilnował tego zegarka. Kiedyś na treningu prosił „Wawrzyna”: „Słuchaj, jak wrócę do szatni, to zapytaj mnie: która godzina”. „Wawrzyn” się zgodził i spytał mnie: „Jak to będzie po serbsku?”. „Koliko sati”. No i potem „Ljubo” wkroczył dumnie do szatni, a „Wawrzyn” rzucił „Ljubo, koliko sati?”. Ljuboja niczym hrabia uniósł dłoń, spojrzał na swój zegarek i odpowiedział: „25 tysięcy euro!”.
Ljuboja stworzył wspaniały duet z Radoviciem.
- Oj, rozumieli się bez słów. Nie wiem, czy „Rado” kiedykolwiek wcześniej grał równie dobrze.
Nie grał.
- No właśnie. Miro rozkwitł. Ale pamiętajmy też, że ogromna w tym zasługa Skorży. W końcu bowiem wynaleziono odpowiednią pozycję dla Radovicia. Nazywała się „On gra koło Ljuboi” (śmiech). No i oni tam sobie pykali, grali na siebie, ale to przynosiło efekty. Skorża dał im wolną rękę. Wymagał tylko pewnych podstaw, a w pozostałym zakresie mogli improwizować po swojemu. Ljuboja charakteryzował się tym, że dla niego nie miało znaczenia, czy gra z Podbeskidziem, czy Realem. Nikogo się nie bał, tak samo traktował wszystkich rywali i zawsze wierzył, że jest w stanie osiągnąć dobry wynik. To udzielało się, było potrzebne innym, zwłaszcza młodszym.
Jaka była twoja rola w drużynie?
- Byłem na początku w dość ciężkiej sytuacji. Przychodziłem z dużym bagażem doświadczeń, byłem wieloletnim kapitanem reprezentacji. Miałem i chciałem być jednym z liderów tej drużyny. Ale przecież nie wszedłem na pustynię. Tu też było kilku piłkarzy, którzy wiedli prym i mieli sporo do powiedzenia, jak choćby „Rado” i Ivica. Nie chciałem, by pomyśleli, że przychodzi nowy i zaprowadza swoje porządki. Jasno powiedziałem o tym trenerowi Skorży, gdy poruszył temat kapitana. Zaznaczyłem, że wywracanie hierarchii w drużynie niczemu nie służy, a ja i bez opaski będę robił swoje. Poza tym potrzebowałem czasu, by się przyjrzeć jak drużyna funkcjonuje, jakie są zależności. Szczerze? Początek był ciężki. Było sześciu Bałkańców, którzy przecież zawsze trzymają się razem: Radović, Vrdoljak, Kelhar, Kneżević, Antolović i Ljuboja. Trzech takich to już dużo, a tu była cała banda. Nie ma oczywiście w tym niczego złego, ale rodzi ryzyko podziału w zespole. Ja się trzymałem z „Wawrzynem”, lubiłem młodych. Jakoś dobrze dogadywałem się też z Kuciakiem, choć on zawsze chadzał swoimi ścieżkami.
fot. Woytek i Mishka / Legionisci.com
Ale pamiętamy, że potem dobrze żyłeś też z bałkańską grupą.
- Tak, na tym właśnie też polegała moja rola – miałem być spoiwem tej drużyny, nie dopuścić by się od środka rozeszła. Nie chodziło, by na siłę udowodnić, kto jest ważniejszy, tylko by współpracować, pokazać dobrą wolę. Danijel był postacią nietuzinkową i sporo czasu zabrało nim się porozumieliśmy. Pamiętam, że po jednym z meczów, gdy Ljuboja wdał się w pyskówkę z Wawrzyniakiem i, jak to miał w zwyczaju, machał rękami i rzucał się z pretensjami, zapytałem go: „Chcesz, by cię szanowali za Paryż?”. Odpowiedział, że tak. „To wypier… do Paryża!” – wypaliłem. Mówiłem mu: „Mamy własną historię do napisania. Jeśli zrobimy to dobrze, to ludzie będą nas tu szanować. W Warszawie żadnego kibica nie obchodzi, że grałeś w PSG. Teraz jesteśmy w Legii i mamy wspólny cel”. I to dotarło do „Ljubo”, bo on nie lubił konfliktów i zawsze szukał rozwiązania. Podobnie Ivica. To już Radović był trudniejszy i bardziej uparty. Ale dogadaliśmy się. Pomogły w tym działania klubu, w wyniku których ta ich grupa skurczyła się do trzech, jak również wyniki. Wygrywaliśmy dużo, a to tworzyło atmosferę. Serbowie strzelali, Polacy bronili i wszyscy byli zadowoleni.
Słyszeliśmy, że młodzi robili ci żarty.
- W mojej ocenie świadczyło to o sympatii i zaufaniu jakie do mnie mieli. Traktowali mnie jak starszego kolegę, a o to mi chodziło. Myślę, że już z „Ljubo” nie pożartowaliby w ten sposób.
To jak żartowali?
- A, głównie z wieku. Przecież jak przyszedłem, to miałem już 35 lat i dla nich byłem dziadkiem. Zdarzały się też różne wkrętki, ale nie dawałem się. No i nie pozostawałem dłużny. Ale lubiłem ich. Borysiuk i Rybus stanowili nieodłączny duet.
Przy czym „Borys”, choć młodszy, był w tej parze tym bardziej przytomnym.
- Niewątpliwie tak, miał też więcej do powiedzenia, potrafił przyznać się do błędu, wyciągnąć wnioski, przeprosić. „Ryba” głównie siedział i się przysłuchiwał. A najczęściej we dwóch się przysłuchiwali i chichotali. Mała loża szyderców.
Mówiliśmy o tych, którzy zanotowali progres dzięki Ljuboji. A kto najbardziej rozwinął się przy tobie?
- Ciekawostką jest, że w pierwszym meczu z Rosjanami do składu wskoczył „Jędza” i miejsca nie oddał już do końca sezonu. A tymczasem był już o krok od transferu do Zagłębia Lubin. Jego akcje długo stały nisko u Skorży. Powiedziałem wtedy Arturowi: „Wiesz kiedy „Rzeźnik” będzie grał w pierwszym składzie Legii? Wtedy, gdy tu mu na to pozwolisz. Jak mu nie pozwolisz, to nie będzie”. No i w Warszawie „Jędza” grał na Emenike. Spisał się znakomicie. Ale takim gościem, u którego zaobserwowałem największy progres był Marcin Komorowski. Przede wszystkim pomógł mu trener, który zdecydowanie postawił na niego w środku obrony. Wcześniej Marcin grywał to tu, to tam. Stabilizacja dużo mu pomogła. Graliśmy w parze i znakomicie się rozumieliśmy. Był takim moim karnym żołnierzem do zadań specjalnych, który bez względu jaki rozkaz się mu dało, to on go wykonał. Trzeba przy tym pamiętać, że miejsca w składzie nie dostaliśmy za darmo, bo w momencie, gdy pojawiłem się przy Łazienkowskiej pierwszym wyborem byli Dickson Choto i Inaki Astiz.
fot. Piotr Kucza / FotoPyK
Jest druga połowa meczu ze Spartakiem. Gracie sobie, gracie. Macie swoje szanse, oni mają, ale tak na realnie, nie zanosi się na gole.
- Druga połowa była już bardziej zrównoważona. Złapaliśmy ze Spartakiem kontakt, graliśmy jak równy z równym. No i tak się złożyło, że to my okazaliśmy się skuteczniejsi, a w dodatku zdobyliśmy bramkę po wykorzystaniu najmniej oczywistej z sytuacji, które stworzyliśmy sobie po przerwie.
A wszystko dzięki temu, że „Wawrzyn” się posłuchał.
- Posłuchał się starszego kolegi i dzięki temu został zapamiętany na zawsze przez rzesze kibiców Legii, jako ten, który dał asystę przy bramce na 3-2 w Moskwie (śmiech).
Jak patrzymy na skład, to Janusz Gol był chyba ostatnią osobą, którą posądzalibyśmy o to, że zdobędzie decydującą bramkę i to w doliczonym czasie gry.
- No tak, tym bardziej że miał za sobą nieszczególnie dobry start w klubie. Wtedy jednak był w wysokiej formie. Skorża miał na niego pomysł, a jednocześnie akceptował, że na pięć akcji trzy razy wybierze źle, ale w dwóch pozostałych próbach zagra fenomenalnie. Tak też stało się w Moskwie. To było zresztą jego debiutanckie trafienie w Legii.
Janusz Gol zdobywa bramkę na 3-2 - fot. Piotr Kucza / FotoPyK
Czy w Moskwie wiedzieliście, co was czeka na Okęciu?
- Nie. Owszem, słyszeliśmy, że kibice planują nas powitać, ale to wydarzyło się wtedy w terminalu przeszło wszelkie oczekiwania. Tysiące szczęśliwych ludzi, race, śpiewy, cudowna atmosfera. Było tak wspaniale, że w ogóle nie chciało się opuszczać lotniska. Przypomniały mi się greckie czasy, gdy fani Olimpiakosu w podobny sposób witali nas po największych triumfach w Lidze Mistrzów.
Powitanie po Spartaku przeszło do historii, jako chyba najbardziej spontaniczna akcja fanów Legii na tak wielką skalę. W środku nocy cała Warszawa ruszyła was powitać!
- Będę je pamiętał do końca życia, tym bardziej, że było to już ostatnie takie wydarzenie w mojej karierze.
Niemal prosto z lotniska ruszyliście poświętować. Niektórzy nawet w klubowych garniturach.
- Byliśmy w jednym z warszawskich klubów, ale wszystko odbywało się na spokojnie, bo przecież o 11 mieliśmy zaplanowany trening.
Jeszcze w Moskwie rzuciłeś pół żartem w autokarze, że dobry trener to by odwołał zajęcia.
- No, i Maciej Skorża pośmiał się z nami, a potem i tak zrobił po swojemu (śmiech).
Niektórzy na treningu byli bardziej zmęczeni.
- A pamiętacie, gdzie pojechali świętować? Trochę się potem podśmiewaliśmy z „Ryby”, „Borysa”, „Jędzy” i „Kuchego”, ale przede wszystkim przeszli swoje w domach.
Po ich wizycie w klubie nocnym przy Wiertniczej zrobiła się medialna afera.
- No i oberwało im się, ale też świetnie zachował się trener Skorża, który powiedział: „Nie myślcie, że możecie teraz liczyć na taryfę ulgową, będziecie grać”. I trzech z nich wyszło w podstawowym składzie.
Powitanie piłkarzy na lotnisku Chopina - fot. Hagi / Legionisci.com
Jak z perspektywy czasu patrzysz na tę drużynę?
- Zobaczcie skład. Tam każdy zrobił jakąś karierę w piłkę. A to grał za granicą, a to w reprezentacjach, a to przez dłuższy czas wiele znaczył dla Legii. Nie było więc przypadku, że spotkaliśmy się wtedy w jednym klubie. Byliśmy jednocześnie grupą, która spędzała ze sobą czas też poza klubem. Nie zawsze wszyscy razem, częściej w grupach, ale jednak zdarzały się wspólne wyjścia. „Ljubo”, „Rado” i Ivica razem, ja mieszkałem koło „Wawrzyna”, to jakoś było nam najbardziej po drodze. Młodzi Rybus i Borysiuk – wiadomo. „Jędza” z kolei był taki, że z każdym by się dogadał, ale jego głównym zadaniem było wychowywanie Kucharczyka (śmiech). W każdym razie klimat mieliśmy bardzo dobry, przychodziło się z przyjemnością na treningi, a wiele fajnego działo się w szatni. Spartak rozpoczął proces dojrzewania tej drużyny, co też było widać jesienią w lidze. Potem jednak odeszli „Rybcia”, „Borys” i „Komorynka”, wiosną długo nie mogliśmy wygrać, przyszło to nieszczęsne 0-1 w Gdańsku, no i zjeba...śmy ten sezon… Strasznie żałuję tego tytułu w 2012 r. Zdobywałem mistrzostwa w Belgii i Grecji, ale brakowało mi mistrzostwa i pucharu Polski. Do Warszawy wracałem z myślą, żeby tę kolekcję uzupełnić. W moim mieście, tak by tata to zobaczył, by był ze mnie dumny. Zobaczył pierwszy puchar, ale niestety dubletu w 2013 r. już nie dożył… Natomiast od Spartaka zaczęło się wszystko co dobre dla Legii w Europie w minionej dekadzie.
Ze Slavią też było 2-2 w pierwszym meczu.
- Fajnie byłoby znów coś takiego zobaczyć. Może chłopaki napiszą swoją historię już jutro?
Rozmawiali: Małgorzata Chłopaś i Jakub Majewski
Komentarze: (0)
Czytelnik ponosi odpowiedzialność za treść wypowiedzi i zobowiązuje się do nie wprowadzania do systemu wypowiedzi niezgodnych z Polskim Prawem i normami obyczajowymi.
Dodaj swój komentarz:
autor:
e-mail:
treść:
NAJCZĘŚCIEJ KOMENTOWANE:
- Dean Klafurić zwolniony! (267)
- Legia Warszawa 0-2 Spartak Trnava (207)
- PS: Nawałka odmówił Legii (162)
- Nawałka od środy trenerem? (152)
- Klafurić: Możemy pokonać Spartak w rewanżu (145)
- Ukrainiec kandydatem na trenera (133)
- LIVE!: Spartak Trnava - Legia Warszawa (129)
- Spartak Trnava 0-1 Legia Warszawa (117)
- Legia Warszawa 1-3 Zagłębie Lubin (106)
- Klafurić: Przegrana bitwa, ale nie wojna (94)
Zgłoś newsa!
Jeżeli masz informację, której nie ma na tej stronie, a Twoim zdaniem powinna się znaleźć, zgłoś ją nam!
Wystarczy wypełnić prosty formularz, a informacja zostanie dodana do naszej bazy.
Zgłoś newsa!