Wykorzystujemy pliki cookie do spersonalizowania treści i reklam, aby oferować funkcje społecznościowe i analizować ruch w naszej witrynie. Informacje o tym, jak korzystasz z naszej witryny, udostępniamy partnerom społecznościowym, reklamowym i analitycznym. Klikając "ROZUMIEM" lub ✔, wyrażasz zgodę na stosowanie cookies i innych technologii. Więcej informacji znajdziesz w naszej Polityce Prywatności.    ROZUMIEM
Legioniści - niezależny serwis informacyjny
HokejKoszykówka
NewsyNewsy
Newsy
RSS  |  WAP  |  Kosz  |  Siatka  |  Hokej
Igor Lewczuk - fot. Woytek / Legionisci.com
Igor Lewczuk - fot. Woytek / Legionisci.com
Sobota, 25 grudnia 2021 r. godz. 16:36

Uwaga: Wiadomość archiwalna!

Tune(L) czasu: Igor Lewczuk

Qbas, źródło: Legionisci.com

Przychodził do Warszawy naokoło, w dodatku jako zawodnik trzeciego wyboru, uzupełnienie składu. Nieoczekiwanie wywalczył sobie miejsce w składzie na lata. Cztery mistrzostwa, dwa puchary, awans do Ligi Mistrzów, występy w Lidze Europy. A wszystko to raptem podczas pięciu sezonów i w 133 meczach z eLką na piersi. Igor Lewczuk.

Rzadko kto trafia do Legii na taką okrętkę. Tu Białystok, tam Lubin, po drodze kluby na Śląsku, Bydgoszcz. A gdy byłeś najbliżej, bo w Pruszkowie, to sportowo było jednak najdalej.
- Ewenement. Ale nie tylko ze względu na ten geograficzny rozrzut. Również przez wiek. Mało kto z Ekstraklasy przychodzi do Legii w wieku 29 lat. Pamiętam, że po sezonie w Bydgoszczy rozmawiałem z żoną. Zastanawialiśmy się, co dalej. Ona czuła, że trafię na Łazienkowską. Ja sądziłem, że Legia to już raczej tylko w sferze marzeń.

Marzenia stały się rzeczywistością w 2014 r. Jak do tego doszło?
- Po zakończeniu rozgrywek jechaliśmy nad morze. Dostałem SMS od Radosława Osucha, ówczesnego właściciela Zawiszy, o treści: „ja się dogadałem, teraz twoja kolej”. Trochę mnie zamurowało. Mówię do żony: „O, chyba miałaś rację”. O tyle to ciekawe, że wcześniej nie docierały do mnie żadne informacje o zainteresowaniu Legii. Jedyne tylko co, to prezes Osuch zawsze starał się pozytywnie nas nakręcać. Mówił np. „Zobacz jaki ten Bereszyński jest słaby, nakrywasz go czapką! Bez problemu poradziłbyś sobie w Legii”. Takie metody trochę w stylu trenera Wójcika. Przy czym po przegranych meczach byliśmy najgorsi na świecie (śmiech).

Z drugiej strony, twój przypadek jest niemal wzorcowy. Czołowi piłkarze Ekstraklasy powinni trafiać do najsilniejszych klubów.
- Prawie, bo mi się zeszło. Ale tak, to był okres, gdy Legia tak działała na rynku. Ściągała ligową czołówkę. Tomek Jodłowiec, Tomek Brzyski, Wladimer Dwaliszwili, Łukasz Broź, potem Arek Piech, ja, a jeszcze później Michał Masłowski. Wszyscy się wyróżnialiśmy w lidze. Przychodziliśmy, by wzmocnić rywalizację w zespole, tak by mógł skutecznie rywalizować w kraju i za granicą. Teraz z ligi bierze się głównie młodych, z potencjałem sprzedażowym.

fot. Kamil Marciniak / Legionisci.com
fot. Kamil Marciniak / Legionisci.com


Nie obawiałeś się, że czeka cię ławka?
- Miałem świadomość, że będzie ciężko, że mogę być drugim, trzecim wyborem trenera. Ale taką ofertę dostaje się raz w życiu. Chciałem spróbować. Oczywiście, grać w Legii, a grać przeciwko Legii, to dwie różne rzeczy. Gdy grałem w innych klubach, to na mecze z Legią zawsze się czekało, zwłaszcza na te w stolicy. To było święto. Mecze, w których można było tylko zyskać. Gdy już trafiłem na Łazienkowską, zrozumiałem tę różnicę.

Na czym ona polegała?
- Przede wszystkim duża rywalizacja o miejsce w składzie. Nieustanna walka, by je otrzymać, a potem utrzymać. Jednocześnie niespotykana presja wyniku. W Warszawie nie ma, że wygrasz trzy, cztery razy, potem przegrasz i ludzie będą zadowoleni. Tu każda wpadka odbierana jest jako wielka porażka. Do tego bardzo duża liczba meczów. Legia rozgrywała wtedy powyżej 60 spotkań w sezonie. Nie każdy był w stanie się do tego przyzwyczaić.

Piłkarzy często pyta się o to, jak przyjęła ich szatnia. Odwróćmy to. Jak ty przyjąłeś szatnię Legii?
- Pytano mnie o to nie raz. Pytający myśleli chyba, że spotkałem tam nieprzyjemnych, zadufanych gości. Tymczasem było zupełnie odwrotnie. Normalni ludzie. Tzn. nie wszyscy byli może normalni (śmiech). W każdym razie, okazało się, że nie ma żadnej różnicy między szatnią Legii, a tymi, które widziałem wcześniej. Fajna, koleżeńska atmosfera.

A jak zacząłeś budować swoją pozycję?
- Jestem spokojną osobą, chyba raczej dobrze postrzeganą. Nawet jeśli bym chciał wejść z przytupem do szatni, to bym nie potrafił. Źle bym się z tym czuł. Uważam, że zawsze praca, i to solidna, się obroni. Nawet jak się nie będzie wychodziło na boisko czy coś na nim nie będzie wychodziło, to jednak nikt nie będzie miał większych pretensji do osoby, która zrobiła w międzyczasie wszystko możliwie jak najlepiej, na maksimum swoich możliwości. Zawsze przy tym wychodziłem z założenia, że muszę pracować tak, bym sam do siebie tych pretensji nie miał. Z takim podejściem zacząłem swoją przygodę z Legią i to było najlepsze rozwiązanie.

Ale sam początek miałeś nieszczególny. Grałeś tylko w rozgrywkach krajowych, gdzie szło wam, jak to zwykle Legii latem, różnie. Priorytetem były wtedy puchary.
- W lidze zaczęło się od 0-1 z Bełchatowem. Nie byłem może wtedy podłamany, ale też wiedziałem, że zacząłem nie tak, jak chciałem zacząć. Maczałem paluchy przy straconym golu. Za mocno zagrałem do Ivo na własnej połowie. Straciliśmy piłkę, kontra i gol.



Drugi mecz u siebie i samobój.
- Pechowy, ale z faktami nie ma co polemizować (śmiech).



Zapamiętałem dobrze też spotkanie z Piastem, już później, gdy Wilczek ustrzelił hat-tricka. Pierwszy gol po mojej pięknej asyście. Potem poprawił kiksem Dusan Kuciak. Dostałem wtedy wędkę w szatni. I tak pomyślałem sobie: „No kurde, szkoda byłoby, żeby to tak szybko się zakończyło”.



Na szczęście nie zakończyło.
- Na szczęście „Rzeźnik” wypadł ze składu za kartki i trener Berg przesunął mnie wówczas na środek obrony. Wcześniej grałem z prawej strony. Wystąpiłem w parze z Inakim Astizem i wygraliśmy z Lechią. Myślę, że to mi bardzo pomogło.

Świetnie radziliście sobie wówczas w Europie. Przynajmniej sportowo. Przeszliście jak burza przez eliminacje, wygraliście grupę Ligi Europy z pięcioma zwycięstwami na koncie. Ty jednak zagrałeś tylko przeciw Trabzonsporowi w Warszawie. Byłeś rozczarowany czy traktowałeś to jako część procesu adaptacyjnego?
- Znałem swoje miejsce w szeregu. To był po prostu etap początkowy, w którym cierpliwie pracowałem na zaufanie trenera. Jasne, że chciałem grać, dla takich meczów się przecież żyje. Z drugiej strony, to trener bierze odpowiedzialność za wyniki, a te w Europie miał znakomite. Trzeba było więc zacisnąć zęby i dalej próbować szkoleniowca do siebie przekonać.

Sportowo wyglądało to znakomicie. Ale klubowi przydarzyła się organizacyjna katastrofa. Walkower w rewanżowym meczu z Celtikiem. Bolesny o tyle, że w dwumeczu rozbiliście Szkotów w pył 6-1.
- Pierwsze informacje pojawiły się, gdy byliśmy w samolocie powrotnym do Warszawy. Zrobiło się bardzo nerwowo, bo wydarzyło się coś, co nie tylko nie powinno było, ale i miało prawa się wydarzyć. Po wylądowaniu wiedzieliśmy już, że może być bardzo źle.

A jak ty na to zareagowałeś? Byłeś wkurzony, czy podłamany?
- Zdziwiony. Bartek Bereszyński wielokrotnie dopytywał, jak wygląda jego sytuacja. Bardzo nas na to wszystko uczulał Dusan Kuciak, którego kolega miał analogiczny przypadek. „Bereś” przychodził raz, drugi, piąty. Za każdym razem zapewniano go, że sytuacja jest pod kontrolą. No to w końcu odpuścił.

Szkoda, bo rozpędziliście się na tyle mocno, że była realna szansa, byście zakończyli w Lidze Mistrzów.
- Też tak czuję. Wygrywasz 4-1 i 2-0 z Celtikiem i to tym z Glasgow, a nie jakąś podróbką. Zespół czuł się ze sobą dobrze, bardzo fajnie grał. Można było awansować. Z drugiej strony, nie ma w piłce niczego pewnego.

Twój proces wchodzenia do drużyny wyglądał wręcz wzorcowo. Krok po kroku zyskiwałeś zaufanie, grałeś coraz więcej i lepiej. Byłeś zadowolony z siebie po sezonie?
- A byłem. Na początku zdawałem sobie sprawę z tego, jak ciężko będzie o miejsce w składzie. Mnie się udało je wywalczyć, choć tak na stałe dopiero w fazie mistrzowskiej, po przegranym u siebie meczu przeciw Lechowi. Jednak 28 spotkań we wszystkich rozgrywkach uważam za bardzo dobry rezultat.

Rywalizacja o miejsce na środku czy boku obrony była niesamowita. Od prawej: „Bereś”, „Broziu”, na środku „Rzeźnik”, Dossa, Inaki. Uff...
- A był jeszcze „Wietes”, który wtedy miał chyba ze 13 lat (śmiech). Tak, było bardzo gęsto i wszyscy ograni, doświadczeni, w wysokiej formie.

OK, indywidualnie mogłeś być zadowolony, ale tylko przyszedłeś, a Legia straciła mistrzostwo. Wiele się mówiło o tym, że przez samozadowolenie zespołu, pychę. Po zdobyciu pucharu Polski w 2015 r. wydawać się wam miało, że jesteście najlepsi. Parę dni potem Lech sprowadził was na ziemię.
- Nie zgodzę się z takimi opiniami. Łatwo się stawia takie tezy, a w tym przypadku bardzo trudno wskazać jedną przyczynę. Była masa zmiennych. Brakowało trochę szczęścia. Być może też nie wytrzymaliśmy po prostu ciśnienia? Powiem tak: przegraliśmy z Lechem u siebie i to był podstawowy powód. Jak jesteś pierwszy w tabeli, nie możesz ponieść porażki w takim meczu.

Moim zdaniem była to też wypadkowa problemów personalnych Legii, zwłaszcza w ofensywie. Odszedł absolutny lider Radović, z którym wspaniale współpracował Duda. Natomiast trener Berg z pozasportowych przyczyn nie mógł się dogadać z Orlando Sa, znakomitym przecież napastnikiem.
- Trudno się trenerowi dziwić. My też widzieliśmy różne zachowania Orlando. I gdyby chodziło tylko o sprawy piłkarskie, to nie byłoby tematu. Sa był silnym, technicznym i skutecznym napastnikiem. Wyróżniał się nie tylko na poziomie Ekstraklasy. Kawał zawodnika. Tylko co z tego? Mógł zrobić choć trochę więcej na treningach, by pokazać dobrą wolę, wytrącić trenerowi argumenty przeciwko niemu. Rozumiem, że potrzebował wyjść, poimprezować. Myślę, że gdyby to nie miało na niego wpływu, to trener nie byłby aż tak pryncypialny. Romario też powtarzał, że jak nie poimprezuje przez trzy dni przed meczem, to nie strzeli gola. Orlando potrzebował podobnych doznań, ale miało to swoje negatywne efekty. Po prostu grał słabiej.

Mimo utraty mistrzostwa, Berg zachował stanowisko.
- I nagle okazało się, że potrafimy wygrywać zarówno w pucharach, jak i w Ekstraklasie. Zaczęliśmy mocno. Dużo wtedy grałem, choć to nie było tak, że nagle stałem się ulubieńcem trenera. Odszedł Dossa, ale przyszedł Pazdan i to on z „Rzeźnikiem” wydawali się być pierwszymi do grania. Trzeba więc było ciągle być pod prądem. Prawdę mówiąc, zawodnik czuje, czy trener w pełni na niego stawia, czy jest tylko opcją zastępczą. I ja się tak czułem. Oczywiście, ściągnięto Michała za ciężki kawał grosza po to, by grał, ale nie zamierzałem takiego stanu rzeczy akceptować. Chciałem grać.

fot. Mishka / Legionisci.com
fot. Mishka / Legionisci.com

Eliminacje znów przeszliście suchą stopą. Do zespołu dołączyły takie mocne punkty, jak Nikolić i Prijović, ale nagle w lidze coś się zacięło. I to tak mocno. Traciliście do lidera już 10 punktów, a tu za zakrętem stulecie klubu.
- Widzieliśmy, że nie gramy tak, jak powinna grać Legia, zespół, który zamierza dominować. Dało się odczuć, że mamy na tyle mocnych piłkarzy, by stosować bardziej skomplikowane schematy taktyczne niż te, które proponował Berg. Oczywiście, on mógł uważać, że jesteśmy na takie rzeczy za słabi. W każdym razie wyniki były słabe i te 10 punktów na minusie to była już za duża strata, by przejść obok tego obojętnie.

No i wjechał pan Stanisław. Podobno na niedźwiedziu.
- No, tak się mówiło. Że jedzie do nas powozem zaprzężonym w niedźwiedzie (śmiech). Ale jak tak napatrzyliśmy się na te memy z nim, to trochę miny nam zrzedły. Ludzie, on nas zabije zaraz! Tak poważnie, to wiedzieliśmy, że to kawał byłego bramkarza. Nie wiedzieliśmy natomiast, czego oczekiwać. Byliśmy więc bardzo ciekawi. Okazało się, że nie tyle nie było źle, co było bardzo dobrze.

Emanowała z niego siła, miał naturalny autorytet.
- Gdy wchodził do szatni, to momentalnie robiła się mała. Nie musiał nic robić. A jak już coś powiedział, to przyjmowałeś jego słowa za pewnik. Nie było żadnych wątpliwości, że skoro on mówi tak, to tak będziemy robić. Każdy potwierdzi, że biła z niego charyzma. Moim zdaniem to podstawowa cecha, jaką powinien mieć trener. Możemy rozmawiać o taktykach, systemach i tak dalej, ale bez niej ani rusz. Tymczasem trener Czerczesow samą obecnością miał plus trzydzieści do charyzmy.

Co w pierwszej kolejności zmienił pan Stanisław?
- Od razu zobaczył, że nie jesteśmy przygotowani motorycznie tak, jak on by tego oczekiwał. Na początku zrobił więc nam ciężki, na pierwszy rzut oka, trening. No i my się już wtedy słanialiśmy. Drugi trening zrobił podobny. Tylko jeszcze mocniejszy. No i niedługo potem mówił, że jest zadowolony. A co zmienił? Na pewno wyniki (śmiech).

A taktycznie?
- U niego nie było tak, że drużyna przeciwna mogła sobie spokojnie budować akcję i na własnej połowie wymieniać podania. Raz, dwa - i już musieliśmy do nich startować. Nie pozwalał na rozgrywanie. Był zwolennikiem bardzo bezpośredniej gry. To szybko zaczęło przynosić efekty.

fot. Woytek / Legionisci.com
fot. Woytek / Legionisci.com

Zimą polecieliście na legendarne już obozy na Malcie.
- Obozy przetrwania. Przylatujemy i tak sobie rozmawiamy: „No przecież zaraz po przylocie nie zrobi nam ciężkiego treningu, tylko taki wprowadzający”. Oszukiwaliśmy samych siebie. Dobrze wiedzieliśmy, że Czerczesow nie zamierza tracić czasu. I się zaczęło. Interwały i do gry, interwały i do gry. Nie było nawet jak oszukać, zaoszczędzić energii. To był znak, że obóz będzie bardzo ciężki. Pamiętam też jedną ciekawostkę. Zawsze przed obozami jest ważenie, badanie tkanki tłuszczowej. Nasz dietetyk Wojtek Zep zawsze bardzo dbał o te sprawy i przedstawił Czerczesowowi wyniki badań. Ten mu zaś odparł: „Możesz zabrać tę kartkę. Mnie waga teraz nie interesuje, bo gwarantuję ci, że po zgrupowaniu każdy będzie miał perfekcyjną” (śmiech).

Po ciężkich zgrupowaniach drużyny często potrzebują czasu, by złapać świeżość. Was to nie dotyczyło. Już w pierwszej wiosennej kolejce przejechaliście się po Jagiellonii 4-0.
- Bum! Pamiętam bardzo dobrze ten mecz. Bardzo na niego czekaliśmy, podobnie jak kibice. Byliśmy niesamowicie ciekawi, jak się zaprezentujemy, bo czuliśmy się bardzo mocni. To się potwierdziło. Było 4-0, bez żadnych wątpliwości. Wiadomo, że mecz może się różnie ułożyć, jakiś karny, jakieś wykluczenie. Wtedy jednak widzieliśmy, że Jagiellonia, co by wtedy nie zrobiła, to i tak przegra. Walec przyjechał i zrobił swoją robotę. Oczywiście, nie była to tiki-taka: długa, głowa, zebranie piłki, wygranie pojedynku, przepchanie się. Każdy czuł się mocny, wiedział, że jak będzie szybszy od rywala. Taki mecz ze znakiem jakości Stanisława Czerczesowa.

Wszystko pięknie, ale niedługo potem przyszło 0-3 w Niecieczy.
- Są takie mecze, po których nie chce się wracać do szatni. Tak było wtedy. Spodziewaliśmy się wszystkiego, co najgorsze, łącznie z dybami i jakąś zsyłką. Tymczasem trener Czerczesow czekał na nas spokojny, było cicho. Powiedział tylko jedno zdanie: „Panowie, wy sami wiecie, co zrobiliście. Macie świadomość, jak bardzo zawiedliście. Moje słowa więc nic tu nie pomogą”. Wychodziła czutka i doświadczenie trenera. Takie rzeczy albo się ma, albo nie ma.

A potrafił się wkurzyć?
- Pamiętam taki mecz w Lubinie. Wygraliśmy tam 2-1. To nie był nasz dobry mecz. Byliśmy jednak zadowoleni, bo jak się zwycięża, nawet jak się nie gra najlepiej, to pojawia się satysfakcja. Tymczasem jak trener wpadł po spotkaniu do szatni, to wiele osób chciało... zniknąć. Szukaliśmy miejsca, gdzie można się schować. Było grubo. Potrafił więc okazać swe niezadowolenie, ale to też był chyba jedyny raz, gdy podniósł głos. Nie zdobywał bowiem szacunku krzykiem, a po prostu swoją osobowością.

Dublet na stulecie. Dla takich chwil warto grać w piłkę.
- Kurczę... Na pewno. I to jeszcze po sytuacji, w której mieliśmy 10 punktów straty. Często było tak, że Piast grał dzień przed nami. Oglądaliśmy ich mecze wspólnie na przedmeczowych zgrupowaniach. I oni ciągle wygrywali, nie mogliśmy ich podgonić. Zastanawialiśmy się kiedy wreszcie zaczną tracić punkty. W końcu pękli. W Warszawie wygraliśmy z nimi 4-0 i byliśmy już pewni swego. Do pucharu dołożyliśmy mistrzostwo i... No wiesz, miałem tę świadomość, że zrobiliśmy coś fajnego, wyjątkowego. Tak dla siebie, jak i dla kibiców. To brzmi górnolotnie, ale wiedzieliśmy jak wiele to znaczy dla wszystkich związanych z Legią. Byłem dumny. Chociaż... Chociaż muszę też przyznać, że po mistrzostwie, zanim popłynęły w szatni śpiewy, to słychać było wielkie uff...

Ariel Borysiuk mówił, że się popłakał. Tyleż ze szczęścia, co puściły mu emocje, zeszła w końcu presja.
- Zeszło napięcie, które gromadziło się przez wiele miesięcy. Dziwne uczucie. Chcesz się cieszyć, ale łapiesz się na tym, że bardziej ci ulżyło niż jesteś zadowolony. Jesteśmy tylko ludźmi. Czasem kopiemy tę piłkę lepiej, czasem gorzej, ale zawsze nam zależy, by wygrywać, zwłaszcza w takim klubie jak ten. Inaczej się gra, gdy wiesz, że jak nie wygrasz, to świat się nie zawali. W Warszawie, jak już mówiłem, gra się ze świadomością, że setki tysięcy ludzi oczekują wygranej. Po prostu nie chcesz ich zawieść.

Czerczesow odszedł dość niespodziewanie. Przestraszyliście się, że w przededniu meczów o Ligę Mistrzów doszło do kolejnej zmiany trenera, a wy nie wiecie co dalej?
- Byłem bardzo zdziwiony. Człowiek w znakomitym stylu zdobył dublet. Zastanawiałem się, co trener musi jeszcze zrobić, by móc dalej pracować. Ktoś mówił, że Czerczesow miał inne propozycje, kto inny, że się nie dogadał, bo miał swoje wymagania. Znam wersję trenera. Spotkaliśmy się na Legii, gdy był po rozmowach z władzami klubu. Mówił, że prawdopodobnie odchodzi, ale żebym wiedział, że on chciał tu zostać. Wszystko inne, co się o tym mówi, to jest nieprawda. Jak było naprawdę? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że Czerczesow chciał zostać w Warszawie.

fot. Woytek / Legionisci.com
fot. Woytek / Legionisci.com

Pojawił się Besnik Hasi, który na pierwszy rzut oka wydawał się rozsądnym ruchem. Ukształtowany piłkarsko w Belgii były piłkarz, prowadzący z sukcesami młodzież i pierwszą drużynę Anderlechtu. Z drugiej jednak strony wystarczyło zajrzeć do Internetu, by zobaczyć, że jest z nim coś bardzo nie tak.
- Besnik Hasi... Wiesz co? Teraz już mogę powiedzieć, to był najgorszy trener, jakiego spotkałem w życiu. Takich ludzi trzeba unikać. Jak tylko przyszedł, to oświadczył nam, środkowym obrońcom, że w Brukseli to on miał fajnych, młodych stoperów, co potrafili wyprowadzić piłkę, a tu widzi, że z nami tak nie pogra. Pomyśleliśmy: uuu, albo prawdziwek, albo się zna (śmiech). W każdym razie nie był to najlepszy sposób na pierwszy kontakt nie tylko z piłkarzem, ale i z człowiekiem. Inny przykład: gramy przeciwko Ruchowi Chorzów, wygrywamy tam 2-0, a ja słyszę, jak on zza linii się drze o Hlousku: „Co to za piłkarz, kto go tu kupił?!”. Nie umiał żyć z ludźmi. Popełniał interpersonalne błędy. Bardzo trudny człowiek.

Jego treningi jednak były podobno niezłe, ciekawe.
- Nie był gorszy od innych szkoleniowców, z którymi pracowałem. Prowadził urozmaicone zajęcia, takie jak powinien robić trener na określonym poziomie. Warsztatowo nie mogę więc mu wiele zarzucić, natomiast jako człowiek...

Psioczysz, a on cię tak lubił. Grałeś u niego prawie wszystko!
- Wszystko grałem, wszystko. I to od dechy do dechy. Dlatego nikt mi nie może zarzucić, że krytykuję go, bo na mnie nie stawiał (śmiech).

Tu dochodzimy do jednego z największych paradoksów w historii klubu. Długo wyczekiwany sukces w postaci awansu do Ligi Mistrzów przyszedł wraz z trenerem, który nie dość, że był nielubiany, to jeszcze w dziwnych okolicznościach.
- Rzeczywiście paradoks. Przy czym mecz w Warszawie nieco przyćmił nasz sukces w Dublinie. Tam wygraliśmy dość pewnie z Dundalk 2-0 i rewanż wydawał się już formalnością. Tam też po raz pierwszy wybiegłem na boisko przy dźwiękach hymnu Ligi Mistrzów i poczułem się jak pan piłkarz. Pamiętasz te środowe emocje związane z Champions League 20 lat temu? Tę otoczkę, atmosferę. Chłonąłem to całym sobą. A w Warszawie? O widzisz, to było jedno z tych nielicznych spotkań, w których grałem, gdy moja drużyna poczuła się trochę zbyt pewnie. Straciliśmy gola po pięknym strzale i... pełna konsternacja. Jest 0-1, więc druga bramka to zupełny kibel. Nie mogliśmy więc się za bardzo otworzyć. Na domiar złego po godzinie gry Adam Hlousek dostał „czerwień”. Oni się zrywają, atakują, my się bronimy, ale mamy „trzęsiawę”. Wreszcie Vadis zagrywa długie podanie, „Kuchy” się urywa i wyrównuje. Kamień spada z serca. Jesteśmy w Lidze Mistrzów.



Jakoś bez entuzjazmu o tym opowiadasz.
- No bo niby awans, historyczny wynik, a w szatni stypa. Udzielałem potem telewizyjnego wywiadu i wyglądałem, jak z krzyża zdjęty. To nie była typowa radość po sukcesie. Rozmawialiśmy wtedy w szatni w ten sposób: OK, awansowaliśmy, ale nie ma co się wygłupiać, chodźmy jutro na trening. Poważnie ci mówię.

Zahamowałeś karierę Michała Pazdana?
- Tak Michał twierdzi. Może rzeczywiście trochę tak było. Po awansie obaj dostaliśmy powołania do reprezentacji, z tym że ja jako pachołek, piąte koło u wozu (śmiech). No, w czasie zgrupowania telefony nam się grzały od propozycji transferowych. W Legii jednak byli skłonni puścić tylko jednego z nas. Jako starszy miałem pierwszeństwo. W klubie uznali, że Michał może jeszcze poczekać i odejść po Lidze Mistrzów.

Ty odszedłeś przed. I to do Bordeaux. Byłeś zaskoczony?
- Parę tygodni wcześniej zadzwonił Mariusz Piekarski i powiedział, że jest temat tego klubu. Ale byłem bodaj czwarty w kolejce, więc podchodziłem do sprawy ze spokojem. Choć nie ukrywam, że nazwa robiła wrażenie. Pamiętałem ich mecze w Pucharze UEFA przeciwko GKS Katowice i Groclinowi. Dugarry, Zidane, Lizarazu... Wreszcie dzwoni Mario i mówi: „Masz sześć godzin na zastanowienie się. Jutro z samego rana mogą po ciebie przysłać samolot z lekarzem i z dyrektorem sportowym. To ostatni dzień na podpisanie kontraktu”. Ja blady. Zaczęła się burza mózgów.

Uradziliście, że warto przenieść się do Francji kosztem Ligi Mistrzów.
- Gdybym miał z pięć lat mniej, to bym może się nie zdecydował. A ja miałem wtedy już 31 lat i dostałem ofertę życia. Byłbym chyba wariatem, gdybym się nie zgodził. Finanse to jedno, a drugie to zasmakowanie innego życia, innej kultury, gry w wielkim klubie w lepszej lidze. Oczywiście Liga Mistrzów fajnie, chciałbym. Ale nie można mieć wszystkiego. Wybrałem dobrze.

fot. Jacek Prondzynski / legia.com
fot. Jacek Prondzynski / legia.com

Po trzech latach gry w Bordeaux wróciłeś do Warszawy. Mówiło się wówczas, że albo ty, albo „Rzeźnik”. Czemu więc ty?
- A kto był dyrektorem sportowym? A, ten co jest obecnie. To trzeba dzwonić do Radosława Kucharskiego i zapytać.

Ma zwyczaj nie odbierać.
- (śmiech). To nie wiem, czemu. W każdym razie myślę, że to nie był zły ruch.

Kolega przytulił jeszcze dwa mistrzostwa Polski.
- Zgadza się, zgadza!

Na początku jednak nie było tak wesoło. Nie mogłeś trenować z Legią.
- Miałem umowę do 30 czerwca. Zajęcia w Legii wznowione zostały oczywiście dużo wcześniej. Mnie jednak wciąż wiązał kontrakt, w myśl którego nie mogłem podjąć treningów z innym klubem przed jego upływem. Musiałbym rozwiązać kontrakt, a to wiązało się z utratą sporych pieniędzy. Różnica między pensją w Legii a tam była na tyle wyraźna, że nie mogłem sobie pozwolić na machnięcie ręką. Po pewnym czasie jednak zrzekłem się części pieniędzy, by móc zacząć trenować.

Wróciłeś do drużyny, która była w fazie, kolejnej już, przebudowy. Dopiero co straciła mistrzostwo.
- O trenerze Vukoviciu mogę mówić tylko w superlatywach. Świetny szkoleniowiec, świetny człowiek. Niezwykle sprawiedliwy. Wykonał w Legii znakomitą pracę. Myślę przy tym, że został potraktowany trochę nie fair i za szybko zwolniony.

Prezes Mioduski wybrał nietypowy moment.
- Byliśmy tuż przed meczami o awans do Ligi Europy. OK, wyniki nie były takie, jak oczekiwaliśmy, ale zarówno w Ekstraklasie strata do lidera była minimalna, jak i w eliminacjach wszystko przed nami. Graliśmy u siebie z Górnikiem. To była dopiero 4. kolejka. Z tego co wiem, nie było żadnego ultimatum, a nawet sygnałów adresowanych do trenera, że od tego spotkania zależy jego przyszłość. Mówiono nam, że celem jest Liga Europy. Krokiem do niej była Drita, a następnie Qarabag. Trener więc dał pograć zmiennikom, pomieszał składem. Mateusz Hołownia zagrał jako lewy pomocnik. Chciał przetestować inne rozwiązania. Tymczasem po meczu zaczęły nas dochodzić zaskakujące wieści, burza w Internecie. Wszędzie piszą, że będzie zmiana. Nie wiedzieliśmy, co się wyprawia.

fot. Woytek / Legionisci.com
fot. Woytek / Legionisci.com

Posada Vukovicia wisiała na włosku już rok wcześniej.
- Mieliśmy kryzysowy moment jesienią 2019 r. Przegraliśmy dwa mecze z rzędu, graliśmy u siebie z Lechem, było 0-1 i wiedzieliśmy, że jak nie wygramy, to mogą być ciężary. Trener jednak super wytrzymał ciśnienie. Wygraliśmy w końcówce 2-1 i zespół odpalił. Zwyciężaliśmy dużo i wysoko. Rok później w klubie zabrakło cierpliwości. I myślę, że to nie tylko moja opinia, ale i większości kolegów z tamtej drużyny.

Drużyna stała za „Vuko”.
- On był przeciwieństwem Hasiego. Wszyscy ciągnęliśmy wózek w jedną stronę, byliśmy bardzo zżyci. Widzieliśmy, że zespół zmierza w dobrą stronę, że się rozwijamy. Trener miał nasze pełne zaufanie.

Co się wydarzyło w Książenicach po jego zwolnieniu?
- Jesteśmy zawodowymi piłkarzami, więc nie mogliśmy sobie pozwolić na jakąś niesubordynację. Ale byliśmy bardzo rozgoryczeni i daliśmy temu wyraz. Chcieliśmy pokazać solidarność z trenerem i poniekąd podziękować mu za ten czas. To była kumulacja zaskoczenia, bezsilności i wszystkich złych emocji, które się w nas nagromadziły. Pojechaliśmy do LTC, pogadaliśmy z władzami klubu, przedstawiliśmy swoje stanowisko. I to było wszystko, co mogliśmy zrobić.

Takie akcje właściwie nie zdarzają się w futbolu.
- Bardzo szanowaliśmy Vukovicia. Mieliśmy dobre relacje, traktował nas bardzo fair. Oczywiście potrafił też naprostować. Umiał przy tym wybrać ku temu właściwy sposób. Przypominam sobie sytuację po meczu z Rangersami, gdzie zagrałem dobry mecz, byłem też w pierwszym składzie na dwa kolejne mecze ligowe. Czułem, że jestem w formie. I nagle na Cracovii tylko ławka. Wszedłem dopiero w końcówce. Trochę się zagotowałem. Wściekłem się, co mi się właściwie nie zdarzało. Trener Vuković to zobaczył. Odczekał jednak. Wziął mnie na rozmowę drugiego dnia i powiedział, że ze względu na mój staż nie będzie podejmował żadnych kroków, ale nie życzy sobie takiego zachowania i to był ostatni raz. Przeprosiłem i potem pracowaliśmy w pełnym zrozumieniu. To nie był więc dobry wujek. Kiedy można było pożartować, to żartowaliśmy, ale rządził twardą ręką.

Vuković miał przy tym świadomość, że praca w Legii to gorące krzesło i nigdy nie znasz dnia i godziny.
- Wiedział, że droga z nieba do piekła jest bardzo krótka. Przeinteligentny facet.

Siłą jego Legii była jedność. Na początku pracy musiał podjąć bardzo trudne decyzje. Poradził z tym sobie.
- Pozbył się z klubu Kucharczyka, odszedł Radović. W drużynie grał Kulenović kosztem najlepszego strzelca Carlitosa. Na Vukovicia wylała się lawina krytyki. Ludzie domagali się Carlitosa, bo Sandro nie strzelał goli. Trener Vuković był jednak pewny swojego pomysłu, wiedział że robi słusznie i na dłuższą metę wyjdzie na jego. No i można powiedzieć, że wyszło. Tak samo było zresztą z Antoliciem. Trener bardzo mocno na niego postawił, zrobił z niego lidera środka pola. On potrzebował takiego wsparcia i odwdzięczył się znakomitą grą. Znów więc trafił z pomysłem.

Jak drużyna patrzy na takie historie, jak ta z Carlitosem i Kulenoviciem? Wierzyliście, że trener wie co robi?
- Jak są wyniki, to nikt się specjalnie nie zastanawia. Wtedy jednak męczyliśmy się. Wyniki 0-0, jakieś przepchane 1-0. W eliminacjach do końcówki ostatniego meczu nie straciliśmy gola. Oczywiście zastanawialiśmy się, czy nie powinien grać Carlitos, ale też z drugiej strony widzieliśmy, jak Sandro ciężko pracował, jak bardzo pomagał drużynie. Jeśli napastnik tyra z przodu, to my w obronie mamy lepiej, łatwiej. Zresztą cały zespół ma. Idealnie byłoby, gdyby Sandro do tego jeszcze zdobywał bramki, ale tacy napastnicy to grają w Premier League.

fot. Mishka / Legionisci.com
fot. Mishka / Legionisci.com

Kto wtedy rządził w szatni?
- Wiadomo, „Jędzula”, mordeczka nasza! Ale też nie było tak, że jest jeden basior i wszystko kręci się wokół niego. Byli młodsi piłkarze, obcokrajowcy. Jako drużyna byliśmy jednak zjednoczeni. Bardzo fajna paczka, w której nie było jednego lidera w szatni. Zresztą uważam, że lider to powinien być na boisku.

Ty też miałeś sporo do powiedzenia.
- Aj, czy ja tam się jakoś odzywałem?

Wspomniałeś, że w końcu odpaliliście i zaczęliście efektownie wygrywać. Dość szybko wypracowaliście sobie bezpieczną przewagę i właściwie zapewniliście sobie tytuł. Tyle że po przerwie pandemicznej wróciliście odmienieni. Graliście już gorzej.
- Przepychaliśmy te mecze. W lidze obyło się bez większych wpadek. Ta przydarzyła się w półfinale pucharu Polski, gdzie dostaliśmy 0-3 na Cracovii. Na szczęście byliśmy silni psychicznie, dobrze nastawieni mentalnie i dlatego potrafiliśmy jednak wygrywać. Oczywiście, nie graliśmy już tak, jak wcześniej, ale też i sytuacja była nowa. Nigdy wcześniej z taką przerwą się nie spotkaliśmy. Łukasz Bortnik dobrze nas przygotował fizycznie, choć czepiano się go, że nie jesteśmy już tak dynamiczni. Pytanie jednak, jak byśmy wyglądali, gdyby nie jego praca? Kibic się przyzwyczaił, że łoimy wszystkich wysoko, a tu nagle zaczęły się ciężary. Jednak okazało się, że to my jesteśmy najlepiej przygotowani fizycznie, bo sięgnęliśmy po mistrzostwo na dwie kolejki przed końcem.

W koronie przystąpiliście do jednomeczowych rund eliminacyjnych Ligi Mistrzów. W II rundzie przyleciał stary znajomy, Henning Berg, który przywiózł z sobą Omonię pełną podstarzałych Hiszpanów i Portugalczyków. Ograli was, a ty wyleciałeś z boiska. Wy się nie popisaliście, ale sędzia też nie.
- Źle wspominam ten mecz. Przede wszystkim dlatego, że graliśmy bez kibiców. Nie czuło się w ogóle klimatu meczu eliminacyjnego. Sędzia... Zobaczyłem „czerwień” po dwóch żółtych. Pierwszą kartkę otrzymałem za faul, który popełnił... Vako Gwilia. Co miałem zrobić? Ruszyć do arbitra z pretensjami? Dałby mi drugą za dyskusje. Tę drugą w końcu dostałem w takiej sytuacji fifty-fifty. Mam ogromne pretensje do siebie za ten mecz, bo nie powinienem tak atakować w tej drugiej sytuacji. Niby się wie, że jest już kartka, ale niestety emocje wzięły górę. Zrobiłem źle. Długo potem graliśmy w osłabieniu, bo jeszcze w dogrywce, w której sędzia mógł podyktować dla nas karnego. Biorę winę na siebie. Przegraliśmy i zrobiła się bardzo średnia atmosfera w klubie.



Czuliście, że ta porażka to był początek końca Vukovica? Że blokada została zwolniona?
- Wiedzieliśmy, że Omonia to był rywal w naszym zasięgu, taki, którego powinniśmy przejść. Byliśmy, cholera, faworytem.

Po przejęciu zespołu przez Michniewicza wiele mówiło się o tym, że Vuković nie dojeżdżał taktycznie i cmokano nad zdolnościami nowego trenera. Czy rzeczywiście była taka różnica w tym zakresie?
- Nie. Nie zgodzę się z tym. Oczywiście, można do wszystkiego dorobić teorię, przykleić łatkę. Vukoviciowi trudno było cokolwiek zarzucić. Widzieliśmy jego pracę, zaangażowanie, to był człowiek, który dawał 100% siebie, prosto z serca. Jak widzisz, że ktoś tak robi, to pretensje masz do siebie, że zniweczyłeś ten wysiłek, nie zrealizowałeś celu.

Celu nie zrealizowaliście też z Michniewiczem. Dostaliście aż 0-3 od Qarabagu. Pozostała liga i walka o tytuł. Szło mozolnie, ale udało się.
- Trener Michniewicz przyszedł w trudnym momencie. Zastał drużynę rozgoryczoną, związaną z poprzednim szkoleniowcem. Azerowie nas bezdyskusyjnie rozbili i też trzeba było zebrać zespół, a trener miał jeszcze na głowie reprezentację młodzieżową. W lidze zaś nie graliśmy, bo albo przełożony mecz, a to problemy epidemiczne. W końcu wygraliśmy 2-1 z Zagłębiem Lubin i wreszcie trochę odetchnęliśmy. Graliśmy mało efektownie, ale za to do bólu skutecznie. Swój czas miał Tomek Pekhart, który hurtowo strzelał i ciągnął nas do przodu. Trener powoli wprowadzał swój pomysł na grę i zaczynało to iść w dobrym kierunku. Pod koniec rundy fajnie to wyglądało, punktowaliśmy bardzo regularnie.

I w efekcie swoją przygodę z Legią zakończyłeś mistrzostwem.
- Ale to już nie było to. Po przegranym meczu z Podbeskidziem straciłem miejsce w składzie i do końca go nie odzyskałem.

Mówisz trochę tak, jakbyś był zawiedziony.
- Nie. Byłem zadowolony, bo nauczyłem się doceniać takie rzeczy. Nie zawsze można być na topie. Wiek też robił swoje. Pewne rzeczy, które wcześniej wykonywałem z łatwością, w szczególności jeśli chodzi o motorykę, teraz zaczęły sprawiać pewne kłopoty. Musiałem się więc kamuflować. To już nie było to, co choćby z okresu, gdy wracałem do Legii.

E tam...
- No dobrze. Z perspektywy rundy jesiennej, kiedy byłem podstawowym zawodnikiem, mogłem być trochę rozczarowany, bo przestałem odgrywać taką rolę, jak bym chciał. Ale co było robić? Trzeba było to zaakceptować. Serio, jest OK.

fot. Woytek / Legionisci.com
fot. Woytek / Legionisci.com

Ostatnio kilku piłkarzy Legii narzekało na formę pożegnania z Legią. Mówili, że obiecywano im przynajmniej rozmowę w sprawie przyszłości, albo że dyrektor sportowy Radosław Kucharski przestawał odbierać telefon. A jak to u Ciebie było?
- Takie rzeczy powinno się załatwiać troszeczkę inaczej. Jesteśmy dorosłymi mężczyznami. Nikt poważny nie obrazi się za szczerość. To minimum, którego moim zdaniem można, a nawet powinno się wymagać po kilku latach współpracy. Tej szczerości zabrakło. Do końca ligi zostało kilka tygodni, a nasza grupa, bodajże 12 zawodników, nie wiedziała, co dalej. Nikt z nami nie porozmawiał, nie przedstawił sytuacji. Zrobiło się to śmieszne, drwiliśmy sobie z tego. W końcu wziąłem sprawy w swoje ręce.

I co? Poszedłeś do Kucharskiego?
- No tak. Powiedziałem, że chciałbym wiedzieć, na czym stoję, bo to najwyższy czas, bym mógł sobie zacząć planować przyszłość. Nie mam w końcu 20 lat. Mam za to rodzinę. Dyrektor poinformował mnie, że moja umowa nie zostanie przedłużona. I tyle. Przy okazji chciałem coś powiedzieć o Kucharskim. Ostatnio jest bardzo na świeczniku. Zrzuca się na niego wszelkie winy. Mam wrażenie, że uwaga została niesłusznie przekierowana na jednego człowieka. Patrząc przez pryzmat zawodników, których ściągnął do klubu i realiów finansowych, w których się porusza, to powinien być dużo lepiej oceniany. Krytyka jest znacznie przesadzona. Jest dużo do poprawy w jego zachowaniu, ale to nie on jest główną przyczyną kryzysu.

To co albo kto nią jest?
- Wiadomo, że szeroko rozumiane zarządzanie. Ale w tym sezonie też Legii brakuje po prostu szczęścia. Możemy nawet mówić o kumulacji pecha. Wczesną jesienią chłopaki przegrali kilka meczów, jak ten z Rakowem czy Lechią, w których wcale nie byli gorsi. A potem jedna porażka nakręcała drugą, wpadli w spiralę. W trudnych momentach brakowało też oparcia w Borucu, który był kontuzjowany. Powiem tak: jestem chyba za głupi, by wyjaśnić to, co się w tym sezonie dzieje z Legią. Mam wrażenie, że tu nie ma zresztą mądrego.

Rozmawiał: Jakub Majewski

fot. Woytek / Legionisci.com
fot. Woytek / Legionisci.com



Komentarze: (0)

Serwis Legionisci.com nie ponosi odpowiedzialności za treść powyższych komentarzy - są one niezależnymi opiniami czytelników Serwisu. Redakcja zastrzega sobie prawo usuwania komentarzy zawierających: wulgaryzmy, treści rasistowskie, treści nie związane z tematem, linki, reklamy, "trolling", obrażające innych czytelników i instytucje.
Czytelnik ponosi odpowiedzialność za treść wypowiedzi i zobowiązuje się do nie wprowadzania do systemu wypowiedzi niezgodnych z Polskim Prawem i normami obyczajowymi.

Dodaj swój komentarz:

autor:

e-mail:


treść:


Zgłoś newsa!

Jeżeli masz informację, której nie ma na tej stronie, a Twoim zdaniem powinna się znaleźć, zgłoś ją nam! Wystarczy wypełnić prosty formularz, a informacja zostanie dodana do naszej bazy.
Zgłoś newsa!