5 września 2005 Edward Trylnik i Dragomir Okuka - fot. Mishka / Legionisci.com
Uwaga: Wiadomość archiwalna!
Tune(L) czasu: Dragomir Okuka
Qbas, źródło: Legionisci.com
Zapisał się złotymi zgłoskami w historii Legii, choć z dzisiejszej perspektywy nie osiągnął zbyt wiele. Kibice, najpierw nieufni, szybko obdarzyli go gorącym uczuciem, bo był człowiekiem, który potrafił zaprowadzić porządek w drużynie, a jednocześnie uśmiechniętym i życzliwym. Piłkarze go przeklinali, ale i doceniali, bo choć był wymagający, to przy tym sprawiedliwy. W 20. rocznicę mistrzowskiego tytułu zapraszamy na rozmowę o tamtym sezonie z trenerem Dragomirem Okuką.
Jak w ogóle doszło do tego, że trafił pan do Legii?
Dragomir Okuka: - Pol-Mot, którego prezesem był Andrzej Zarajczyk, prowadził interesy w krajach byłej Jugosławii, w tym w Serbii. Wiosną 2001 r. od naszego wspólnego znajomego dowiedziałem się, że szukają doświadczonego trenera do Legii. On mnie polecił panu Zarajczykowi. Odbyliśmy wstępne rozmowy, ale ja wcale nie byłem przekonany do przenosin.
Czemu?
- Warszawa nie kojarzyła mi się najlepiej. Poprzednio byłem w Polsce w 1979 r. Przyjechałem wówczas do Warszawy z reprezentacją olimpijską Jugosławii. Zapamiętałem głównie biedę. Jugosławia przy Polsce to było wówczas USA. Dlatego miałem trochę obaw. Jednak już po wyjściu z samolotu zauważyłem, że wiele się zmieniło. Zrobiło się kolorowo, nowocześnie. Inny świat. Zastanawiałem się, czy to na pewno Polska. I wiedziałem, że dobrze zrobiłem.
A co pan wiedział o Legii?
- Że to wielki klub, ale z dużymi problemami. Bardzo podobało mi się podejście kibiców. Dopingowali przez cały mecz. Bez fanów nie da się zbudować silnego zespołu. Można wszystko wybudować, obudować, ale bez prawdziwych kibiców to nie będzie to. Legia miała i ma oddanych fanów. Zobaczyłem ich na meczu z Ruchem Radzionków i byłem zauroczony. Doping, który prowadzili ostatecznie przekonał mnie, żeby przejąć zespół.
{VIDEOAD}
Miał pan oczywiście świadomość, że przyjdzie panu sprzątać bałagan, który zostawił po sobie Franciszek Smuda?
- Wiedziałem, że drużyna jest w trudnej sytuacji, a mimo to w klubie wciąż liczono na mistrzostwo. Tylko wówczas te szanse były jedynie na papierze. Gdy przyjrzałem się bowiem z bliska zespołowi, to zauważyłem, że nie ma tam atmosfery zwycięstwa. Doszedłem do wniosku, że zamiast bić się o wicemistrzostwo z Pogonią, trzeba jak najlepiej wykorzystać ten czas. Obserwowałem piłkarzy, poznałem ich umiejętności, zobaczyłem kto ma charakter, a komu go brakuje. Było w drużynie kilku piłkarzy na wysokich kontraktach, ściągniętych jeszcze w czasach Daewoo, którzy, mimo że umieli grać w piłkę, to nic do drużyny nie wnosili. Z nimi trzeba było się pożegnać. Obmyślałem też w głowie, jak możemy i powinniśmy grać w przyszłym sezonie. Udało się.
Ale trudności nie brakowało. Legia w całym sezonie poniosła osiem porażek, z czego aż sześć już z panem na ławce.
- W dodatku trzy z rzędu na koniec rozgrywek. Tak jak mówiłem, przy bardzo silnej Wiśle i tak nie mieliśmy szans na mistrzostwo, dbaliśmy, by zagrać w pucharach i odpowiednio przygotować się na przyszły sezon.
Te przegrane nie osłabiły pana pozycji w klubie?
- Na pewno pomogło. Presja była ogromna, bo tak jak kibice w Warszawie wierzyli, że odmienię oblicze drużyny na tyle, by wróciła do rywalizacji o tytuł jeszcze wiosną 2001 r., tak wielu dziennikarzy kwestionowało moje umiejętności. Pojawiły się sugestie, że „Arkan” (Željko Ražnatović, uznany za zbrodniarza wojennego za okres wojny w Bośni i Hercegowinie - przyp. red.) kupił mi mistrzostwo w Obiliciu. Wiedziałem jednak, że prezesi Leszek Miklas i Andrzej Zarajczyk we mnie wierzą.
Dragomir Okuka i Leszek Miklas - fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl
A pan wierzył w Legię?
- W nowy sezon wchodziłem z optymizmem. Widziałem jaką gigantyczną pracę wykonali piłkarze podczas letnich obozów. Jednocześnie odeszło kilku podstawowych piłkarzy: Marcin Mięciel, Giuliano, Zbyszek Robakiewicz, Tomek Sokołowski. Do tego kilku nie chciało tu zostać, jak Wojtek Kowalczyk, Paweł Wojtala, czy Marek Citko. Miałem następców, ale nie udało się ściągnąć nikogo, bo brakowało pieniędzy. Trzeba było więc próbować innych rozwiązań.
I tak do Warszawy trafili m. in. Aleksandar Vuković i Stanko Svitlica.
- Z „Vuko” w ogóle się nie znaliśmy, ale wiedziałem, że to piłkarz z potencjałem. Stanko zaś wydawał się napastnikiem, jakiego nam było trzeba i jakiej w Legii od jakiegoś czasu nie było - bramkostrzelną „dziewiątką”. Tyle że on szybko złapał kontuzję. Przyszedł też Moussa Yahaya, na którego też musieliśmy trochę poczekać…
Piłkarze trochę się skarżyli, że gracie archaicznym wówczas systemem 3-5-2.
- Uważam, że nie mieliśmy wtedy wykonawców do nowoczesnego ustawienia z czwórką obrońców. I mimo że nie wygrywaliśmy, to byłem uparty.
W debiucie wygrał pan w Grodzisku Wielkopolskim.
- 1-0 po golu Marcina Mięciela. Pamiętam, że miałem lekką tremę, nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać, jak to wypadnie. Była to moja pierwsze zagraniczna praca, nie mówiłem po polsku. To sprawiało, że nie czułem się pewnie.
Dwie porażki na starcie nowego sezonu, łącznie z fatalną końcówką poprzedniego dawały aż pięć kolejnych przegranych.
- Dlatego też przed meczem w Chorzowie spakowałem walizki. Jestem honorowy i uważałem, że jeśli znów nie wygramy, to powinienem zrezygnować. Wolałem uprzedzić działania klubu.
Tymczasem wygraliście aż 4-0.
- Ja byłem przekonany, że w końcu zwyciężymy! W dwóch pierwszych kolejkach nie zagraliśmy źle. Może nawet bardzo dobrze, ale byliśmy nieskuteczni.
Po tym zwycięstwie przegraliście w lidze już tylko raz - u siebie ze Śląskiem 3-4. Zaczęła się rekordowa seria 33 meczów bez porażki.
- To duża zasługa zawodników. Miałem w Warszawie klasowych piłkarzy. Dość powiedzieć, że Jacek Zieliński, Maciej Murawski i Czarek Kucharski pojechali potem na mistrzostwa świata, a pewne miejsce w kadrze miał też Bartek Karwan, którego z mundialu wykluczyła kontuzja. Legia od dawna nie miała tylu reprezentantów.
Wszyscy piłkarze są jednak zgodni, że gdyby nie pan, to nie byłoby mistrzostwa.
- Wprowadziłem pewne zasady, których trzeba było przestrzegać.
Jakie?
- Ja byłem szefem…
„Ja Drago, ja rządzę!” - jeszcze przez lata przy Łazienkowskiej powtarzano wielokrotnie wypowiadane przez pana zdanie.
- Zespół musiał się podporządkować. Choć na pewno nie byłem tyranem. Byłem sprawiedliwym trenerem. Grali ci, którzy zasłużyli swą postawą na treningach. Nie miałem ulubieńców. Oczekiwałem jedynie pełnego zaangażowania. Dużo rozmawialiśmy, tłumaczyłem im, przedstawiałem swoje racje. Nie było łatwo, ale udało mi się do nich trafić, przekonać, że tylko ciężką pracą jesteśmy w stanie coś zdziałać. Trzeba też podkreślić, że trafiłem na wyjątkowo świadomą i zgraną grupę ludzi. Byliśmy zjednoczeni i zdyscyplinowani. W takiej atmosferze chciało się pracować. To mój ogromny sukces, zwłaszcza że wcześniej połowa biegała, a połowa się przyglądała.
Dragomir Okuka, Krzysztof Dowhań, Lucjan Brychczy, Dariusz Kubicki - fot. Włodzimierz Sierakowski / 400mm.pl
Mówi się, że rządził pan twardą ręką, ale z uśmiechem.
- No tak. To podstawa współpracy. Rządzić, wymagać, określić jasno zasady, ale cieszyć się tym, co się robi. Zawodnicy mnie zaakceptowali, choć na pewno nie przyszło im to łatwo, patrząc chociażby na serię porażek z przełomu sezonów. Mówiło się wtedy, że Legia jest najsłabsza w historii, a trener to bałkański gangster od „Arkana”. Wszyscy mieliśmy coś do udowodnienia.
Niektórzy jednak narzekali na pana metody. Dawał pan zawodnikom wyjątkowo w kość.
- Narzekali głównie ci, którzy grali mało albo chcieli odejść. Zgadza się, moje treningi były bardzo ciężkie, tak jak i zgrupowania, ale potem okazywało się, że jesteśmy w ostatnich kwadransach jesteśmy w stanie dociskać pedał gazu, strzelać gole i wygrywać mecze. W efekcie sięgnęliśmy po tytuł i puchar ligi. Byłem pewien swoich metod, wiedziałem, że to jedyna droga, uwierzyli w to też zawodnicy. Potrafiliśmy każdego zabiegać, a koni do biegania nam nie brakowało: Jacek Magiera, Adam Majewski, „Vuko”, Czarek Kucharski… Oczywiście mogliśmy sobie pozwolić na takie obciążenia, bo mieliśmy do rozegrania dużo mniej meczów. Dziś pracowalibyśmy zupełnie inaczej.
W międzyczasie zespół został wzmocniony. Wrócili Sokołowski i Sylwester Czereszewski. Okazali się dużymi wzmocnieniami.
- Tomek to był kolejny wybiegany piłkarz, który bez żadnych zastrzeżeń zaakceptował wprowadzone przeze mnie metody. „Czereś” najpierw miał ciężko. W środku pola nie miałem dla niego miejsca, widziałem go w ataku, gdzie musiał rywalizować o miejsce w składzie z Kucharskim, Yahayą i Svitlicą. Robił jednak swoje. Pracował ciężko i czekał na szansę. Był niezwykle skuteczny w polu karnym, potrafił wykorzystywać dośrodkowania. No i przekonał mnie do siebie, wygrał rywalizację. Potem z kolei on nabawił się kontuzji i grali inni. Takie życie.
W Ekstraklasie objęliście prowadzenie w swojej grupie (wówczas liga była podzielona na dwie części, osiem najlepszych zespołów walczyło potem w grupie mistrzowskiej, a pozostałe w spadkowej - przyp. red.). Jednocześnie radziliście sobie dobrze w europejskich pucharach.
- W dwumeczu ze szwedzkim Elfsborgiem wygraliśmy aż 10-2, a to przecież nie był słaby zespół. Dzięki temu przyszło nam zmierzyć się z Valencią, wówczas czołową drużyną Europy, która dwa razy z rzędu zagrała w finale Ligi Mistrzów. W Warszawie zremisowaliśmy po znakomitym meczu, w którym skrzywdził nas sędzia. Jednak już w rewanżu zderzyliśmy się z ciężarówką.
Piotr Strejlau i Dragomir Okuka po meczu z Elfsborgiem w 2001 roku - fot. Woytek / Legionisci.com
W Walencji było 1-6.
- Na pewno za wysoko, aż tak nie odstawaliśmy. Porażka dwiema, trzema bramkami bardziej oddawałaby różnicę potencjału, ale w pewnym momencie trochę się posypaliśmy. Zabrakło nam też Karwana i Radka Wróblewskiego, którzy nabawili się kontuzji. Z ich szybkością byłoby łatwiej zagrać z kontrataku. Natomiast jestem dumny, że po tej porażce drużyna szybko wzięła się w garść. Pojechaliśmy na ciężki wyjazd do Szczecina, gdzie przecież Pogoń była wiceliderem i pewnie wygraliśmy 3-0. To był bardzo ważny moment w tamten części sezonu. Może nawet kluczowy.
fot. Woytek / Legionisci.com
Zimę przepracowaliście bardzo ciężko.
- Tak. Były trzy obozy i na każdym dokręcałem śrubę do oporu. Dużo wymagałem Po tym okresie wiedziałem, że będziemy walczyli o mistrzostwo. Oczywiście nie miałem pewności, że je zdobędziemy, ale do końca będziemy się liczyć.
Rok 2002 rozpoczęliście od ciężkiego meczu z Amicą w Warszawie.
- Amica była wówczas bardzo silnym zespołem, zawsze była w grze o podium. No i długo z nami prowadziła. To był ciekawy mecz, ale rozkręciliśmy się dopiero po godzinie gry. Strzeliliśmy dwa gole, oni jednak byli w stanie wyrównać i wydawało się, że będzie remis. Ja jednak wierzyłem w zespół, wrzuciliśmy piąty bieg i chwilę później zdobyliśmy zwycięską bramkę.
Potem punktowaliście głównie systemem 3+1, tj. wygrana u siebie, remis na wyjeździe. Tylko z Odrą Wodzisław było odwrotnie.
- Mieliśmy sytuację pod kontrolą, zwłaszcza że Wisła Kraków słabo sobie radziła, miała problemy, doszło tam do zmiany szkoleniowca. Byliśmy blisko zwycięstwa w Szczecinie, gdzie straciliśmy gola w 90 minucie i Katowicach, gdzie skończyło się 3-3. Wracaliśmy stamtąd z niedosytem. Z kolei byliśmy zadowoleni po 0-0 we Wronkach.
Przyszedł wreszcie kluczowy mecz w Krakowie. Wisłę prowadził wtedy już Henryk Kasperczak i zaczęli was ścigać. Wygrali trzy mecze z rzędu. Gdyby zwyciężyli, to mieliby tylko dwa punkty straty i dwie kolejki do końca. W praktyce więc to spotkanie decydowało o tytule.
- Byliśmy tego świadomi, dlatego do Krakowa pojechaliśmy już dwa dni przed meczem, by się w spokoju przygotować. Czuliśmy się mocni. Szybko dostaliśmy jednak bramkę i zrobiło się ciężko. Pamiętam, że na skrzydle szalał Kamil Kosowski. W drugiej połowie jednak uporządkowaliśmy grę, byliśmy lepsi fizycznie i wyrównaliśmy po golu Stanko. Wynik utrzymaliśmy i do tytułu potrzebowaliśmy tylko punktu. Wiedzieliśmy, że takiej szansy już nie wypuścimy z rąk.
fot. Woytek / Legionisci.com
Parę dni później zremisowaliście z Odrą i cel został osiągnięty.
- To była ogromna radość. Ogromna. Legia zdobyła tytuł po siedmiu chudych latach. A ja byłem dumny, że współtworzyłem tę ekipę. Jednocześnie jestem wdzięczny, że dostałem szansę pracy z takimi ludźmi. Szczególną satysfakcję dało mi, że zawodnicy obdarzyli mnie zaufaniem. Harowali jak woły na nasz sukces. Potem jednak nikt nie zabraniał im świętować do oporu. Zasłużyli jak nikt.
Warszawa oszalała ze szczęścia.
- Wspaniałe wspomnienia. Widać było, jak Legia wyczekiwała tego sukcesu, jak bardzo go potrzebowała. Kibice śpiewali „Kukułeczka kuka, Dragomir Okuka!”, potem pojawił się również transparent z moim wizerunkiem. Piękne chwile, najlepsze w mojej trenerskiej karierze. Minęło dwadzieścia lat, a wciąż mam dreszcze, gdy o tym mówię.
A co u pana teraz słychać?
- Odpoczywam. Przez pandemię wróciłem z Chin do Serbii i mam w końcu trochę czasu dla siebie. Jednak wiesz, jak to jest z trenerami. Zdrowie dopisuje i już się kręcę, czekam na telefon. A na koniec jeszcze raz: serdecznie pozdrawiam kibiców Legii. Jesteście najlepsi na świecie! Dziękuję wam!
Rozmawiał Jakub Majewski
fot. Mishka / Legionisci.com
Komentarze: (0)
Czytelnik ponosi odpowiedzialność za treść wypowiedzi i zobowiązuje się do nie wprowadzania do systemu wypowiedzi niezgodnych z Polskim Prawem i normami obyczajowymi.
Dodaj swój komentarz:
autor:
e-mail:
treść:
NAJCZĘŚCIEJ KOMENTOWANE:
- Dean Klafurić zwolniony! (267)
- Legia Warszawa 0-2 Spartak Trnava (207)
- PS: Nawałka odmówił Legii (162)
- Nawałka od środy trenerem? (152)
- Klafurić: Możemy pokonać Spartak w rewanżu (145)
- Ukrainiec kandydatem na trenera (133)
- LIVE!: Spartak Trnava - Legia Warszawa (129)
- Spartak Trnava 0-1 Legia Warszawa (117)
- Legia Warszawa 1-3 Zagłębie Lubin (106)
- Klafurić: Przegrana bitwa, ale nie wojna (94)
Zgłoś newsa!
Jeżeli masz informację, której nie ma na tej stronie, a Twoim zdaniem powinna się znaleźć, zgłoś ją nam!
Wystarczy wypełnić prosty formularz, a informacja zostanie dodana do naszej bazy.
Zgłoś newsa!