|
Kraków - Niedziela, 28 października 2007, godz. 19:30 Ekstraklasa - 12. kolejka |
|
Wisła Kraków
|
1 (1) |
|
Legia Warszawa
| 0 (0) |
Sędzia: Robert Małek Widzów: 21000 Pełen raport |
|
Takesure Chinyama w walce o piłkę z Cleberem - fot. Mishka |
I tak od 10 lat...
Czarny scenariusz stał się faktem. Legia przegrała trzy mecze z rzędu i do lidera z Krakowa traci osiem oczek. W niedzielny wieczór legioniści musieli uznać wyższość Wisły. Jedyną bramkę dla krakowian w 19. minucie zdobył Marek Zieńczuk. Kluczowy dla losów spotkania okazał się błąd Dicksona Choto, który nie potrafił wygrać pojedynku główkowego z Pawłem Brożkiem. Wisła mogła strzelić kolejne bramki, ale świetną partię rozgrywał Jan Mucha. Jeden „Muszkin” to jednak za mało, jeżeli chce się wygrać na stadionie Wisły.
Obie strony szybko wzięły się do roboty. I choć nie zawsze wszystko im wychodziło, to starały się stworzyć widowisko godne miana hitu jesieni. Legioniści wyglądali na nieco zagubionych i trochę przytłoczonych ciężarem gatunkowym rywalizacji. Minęło jednak parę minut i przedmeczowa trema poszła w zapomnienie. Tyle tylko, że lepiej grała Wisła. Gospodarze mądrze zwalniali tempo gry i gdy trzeba było umiejętnie przyspieszali. I tak było w 19. minucie, kiedy padła pierwsza bramka. Największy udział przy trafieniu Marka Zieńczuka miał jednak... Dickson Choto. Rosły obrońca, który miał stanowić zaporę nie do przejścia dla wiślaków, popełnił błąd, który nie powinien się przytrafić nawet juniorowi. Defensor Legii dwa razy skakał do piłki, ale ani razu w nią nie trafił. Natychmiast wykorzystał to Paweł Brożek. Wypatrzył na lewym skrzydle Marka Zieńczuka, a ten zrobił to, co czyni z zegarmistrzowską precyzją od kilku spotkań, czyli skierował piłkę do siatki i było 1-0 dla Wisły.
Piłkarze Wisły jeszcze nie skończyli fetować trafienie, a już Takesura Chinyama ustawił piłkę na środku boiska i okrzykami mobilizował swoich kolegów do walki. I Legia ruszyła do walki. Na bramkę Mariusza Pawełka strzelał Chinyama i Piotr Giza. Oba uderzenia były jednak zbyt słabe by zaskoczyć golkipera gospodarzy. Na lewym skrzydle szarpał Edson, ale jego akcje często kończyły się na obrońcach Wisły. Jeszcze gorzej było na prawej flance, gdzie Miroslav Radović nie radził sobie z rywalami. Choć robił co mógł, to na tle rywali wypadał gorzej niż przeciętnie.
W pierwszych trzech kwadransach nie udało się doprowadzić do remisu, więc legioniści zaczęli gonić wynik od pierwszych sekund drugiej części gry. Ambitna gra nie chciała przełożyć się na gole. Bardzo dobrze grała linia defensywy wiślaków. Wojskowi odbijali się od niej niczym od ściany. Pawełek przez długie fragmenty gry nie miał zbyt wiele do roboty, a gra koncentrowała się w środku boiska. Wiśle było to jak najbardziej na rękę. Przyczajona na własnej połowie wyprowadzała zabójczo groźne kontry. Cuda w bramce wyczyniał jednak Jan Mucha, który zwycięsko wychodził nawet z najgorszych opresji. Ale jeżeli najlepszym zawodnikiem jest bramkarz, to kto ma strzelać gole?
Podobne pytanie musiał zadawać sobie chyba i Jan Urban. W 62. minucie postanowił postawić wszystko na jedną kartę. Zdjął Martinsa Ekwueme, a w jego miejsce do walki posłał Bartłomieja Grzelaka i Legia zagrała dwójką napastników. Ale gra legionistów nie uległa nagłej poprawie. Wciąż nie do sforsowania była obrona Wisły. Blisko szczęścia był Edson, ale jego strzał po sprytnie rozegranym rzucie rożnym, końcami palców wybił ponad poprzeczką Pawełek.
W grze Legii widać było brak lidera. Kogoś kto w trudnej chwili potrafiłby zmobilizować zespół i poderwać go do walki. Właśnie kimś takim miał być Aleksandar Vuković. Z powodu nadmiaru żółtych kartek Serba zabrakło jednak na boisku. Nie jest jednak powiedziane, że obecność „Vuko” odmieniłaby losy meczu. Bo w niedzielny wieczór Legia pokazywała, że powiedzenie „Chcieć to móc”, nie zawsze jest prawdziwe. Bo chcieć legioniści chcieli i to nawet bardzo. Na owym chciejstwie jednak się kończyło. A do strzelania goli niestety trzeba czegoś więcej.
Legia przegrała czwarty mecz w sezonie i do Wisły traci osiem punktów. Postawy legionistów w Krakowie nie musimy się jednak wstydzić. Wisła była po prostu lepsza. Ale na przyznawanie krakowianom mistrzostwa Polski jest jeszcze za wcześnie. Wojskowi na pewno tak łatwo się nie poddadzą.
Autor: Tomek Janus