Wykorzystujemy pliki cookie do spersonalizowania treści i reklam, aby oferować funkcje społecznościowe i analizować ruch w naszej witrynie. Informacje o tym, jak korzystasz z naszej witryny, udostępniamy partnerom społecznościowym, reklamowym i analitycznym. Klikając "ROZUMIEM" lub ✔, wyrażasz zgodę na stosowanie cookies i innych technologii. Więcej informacji znajdziesz w naszej Polityce Prywatności.    ROZUMIEM
Legioniści - niezależny serwis informacyjny
HokejKoszykówka
Warszawa - Niedziela, 4 listopada 2007, godz. 17:00
Ekstraklasa - 12. kolejka
Herb Legia Warszawa Legia Warszawa
  • 9' Edson
  • 68' Chinyama
2 (1)
Herb Ruch Chorzów Ruch Chorzów
    0 (0)

    Sędzia: Paweł Gil
    Widzów: 6500
    Pełen raport
    Edson da Silva uderzeniem zza pola karnego dał Legii prowadzenie - fot. Mishka

    Zwycięstwo...

    Po bardzo słabym miesiącu październiku, w końcu legioniści odnieśli zwycięstwo w lidze. Po dwóch fatalnych błędach defensywy chorzowian i trafieniach odpowiednio Edsona oraz Chinyama odprawili gości z bagażem dwóch goli nie tracąc żadnego. Legia prezentowała się zdecydowanie lepiej na tle gości z Górnego Śląska i powinna wygrać wyżej. Szwankowała jednak skuteczność. Mimo to udało się odnieść pierwsze zwycięstwo od 28 września.

    Mecz zaczął się od mocnego uderzenia. Dosłownie i w przenośni. Bartłomiej Grzelak odegrał piłkę do Rogera. Ten z prawej strony wypatrzył Edsona i natychmiast podał mu futbolówkę. Choć Brazylijczyk miał daleko do bramki Sebastiana Nowaka, zdecydował się wykorzystać padający deszcz i mokrą nawierzchnię. Okazało się, że ze znakomitym skutkiem. Piłka uderzona z ok. 25 metrów nabrała poślizgu na mokrej trawie i wpadła do siatki pod brzuchem rozpaczliwie interweniującego bramkarza. W 9. minucie było więc 1-0 dla Legii. Wydawało się, że napoczęty Ruch będzie łatwym rywalem. Nic bardziej mylnego. Już kilka minut później tylko kunszt Jana Muchy uratował legionistów przed stratą wyrównującej bramki. Martin Fabus ograł Wojciecha Szalę i podał do Remigiusza Jezierskiego. Na szczęście „Muszkin” nie wystraszył się napastnika gości i obronną ręką wyszedł z tego pojedynku.

    A kolejne bramki dla Legii jednak nie padały. Nieco rozregulowane celowniki miał Piotr Giza i Bartłomiej Grzelak. Gdyby w kilku momentach zachowali więcej zimnej krwi, Nowak musiał by skapitulować. O ile przy strzale Edsona bramkarz Ruchu mógł narzekać na pecha, to później szczęście było jego sprzymierzeńcem. Szczególnie w 27. minucie kiedy to instynktownie odbił piłkę po uderzeniu „Gizmo” z najbliższej odległości.

    Po przerwie gra nie uległa zmianie. Legia kontrolowała grą i pozwalała Ruchowi na wyszalenie się. Gdy trzeba było przeprowadzała jednak groźną akcję. I tylko skuteczność znów pozostawiała wiele do życzenia. W 55. minucie wydawało się, że tylko cud może uchronić chorzowian przed utratą drugiej bramki. Sam przed Nowakiem znalazł się Grzelak. Tak długo zwlekał jednak z oddaniem strzału, że ów cud się zmaterializował i ukazał się jako Grzegorz Baran. To właśnie zawodnik z numerem 3 zdążył się wrócić i zablokować strzał „Grzela”. „Przydałby się kurs refleksu” - skomentował jeden z obserwatorów.

    Jak wykazać się refleksem pokazał w 68. minucie Takesura Chinyama. Napastnik Legii na murawie pojawił się niespełna 180 sekund wcześniej i od razu wziął się do roboty. Wykorzystał brak zdecydowania Barana i Adamskiego. Skoro żaden z nich nie chciał przejąć piłkę przed własnym polem karnym, dopadł do niej Takesura i nie dal najmniejszych szans Nowakowi. Było 2-0 i jasne stało się, że w niedzielny wieczór już nic złego Legii nie może się stać.

    Długo przyszło czekać Wojskowym na ligową wygraną. Porażki z Lechem Poznań, Odrą Wodzisław i Wisłą Kraków kosztowały bardzo dużo. Dziś tabeli przewodzi już kto inny, a Legia musi walczyć o miejsce na podium. Ale skoro w miesiąc można narobić tyle strat, to dlaczego miałaby jej nie odrobić? Nie takie cuda widziały już piłkarskie boiska. Dlatego trzeba wziąć się do roboty i traktować każdy mecz, jak walkę o Mistrza Polski. Bo tylko regularne wygrane mogą odkurzyć nasze marzenia.

    Autor: Tomek Janus