|
Łódź - Piątek, 17 sierpnia 2007, godz. 19:00 Ekstraklasa - 4. kolejka |
|
ŁKS Łódź
|
0 (0) |
|
Legia Warszawa
| 1 (0) |
Sędzia: Paweł Gil Widzów: 8000 Pełen raport |
|
Bartłomiej Grzelak po raz drugi zdobyłz wycięską bramkę i uciszył gospodarzy - fot. Adam Polak |
Znowu do zera
Kolejna passa przełamana. Po wygranej z Dyskobolią u siebie przyszedł czas na ŁKS. Legia pojechała więc do Łodzi i wygrała na stadionie ŁKS-u pierwszy raz od 12 lat. Wszystko za sprawą Bartłomiej Grzelaka, który w 51. minucie wpakował piłkę do bramki. Po czterech meczach Wojskowi mają więc komplet punktów, ale trudno nie mieć wrażenia, że kolejne zwycięstwa przychodzą legionistom z coraz większym trudem.
W wyjściowym składzie trener Jan Urban dokonał kilku korekt. Z powodu kontuzji na murawie nie mógł pojawić się Roger. Szkoleniowiec nieco przemeblował więc ustawienie i do boju posłał Martinsa Ekwueme, Piotra Gizę i Błażeja Augustyna. Po niespełna kwadransie na boisku nie było już też Wojciecha Szali. Podczas jednej z interwencji „Szalken” doznał urazu pachwiny. Jego miejsce zajął Piotr Bronowicki.
Cała pierwsza połowa nie stała na zbyt wysokim poziomie. Dominowała Legia, a łodzianie cofnęli się i upatrywali swoich szans w kontratakach. Obie strony miały jednak mocno rozregulowane celowniki. Ekwueme i Vuković strzelali wysoki nad bramką i ich uderzenia nijak nie mogły zagrozić Bogusławowi Wyparle. Gdy już udało się wcelować w bramkę, na drodze stawał jednak popularny „Bodzio W”. Dość dobrze prezentował się Piotr Giza, ale wciąż nie do końca rozumie się z kolegami i jego gra nie zawsze przynosiła wymierne rezultaty. To jednak „Gizmo” starał się brać na siebie ciężar gry.
Nieliczne kontry ŁKS-u były groźne i Jan Mucha musiał mieć się na baczności. W 14. minucie tylko poprzeczka uratowała Słowaka po strzale Mieczysława Sikory. Wydawało się, że piłka opuści boisko, a tymczasem nabrała dziwnej rotacji i niewiele zabrakło by wpadła do siatki. Była to na szczęście najgroźniejsza akcja łodzian. Znów dobrze grała bowiem obrona Wojskowych. Wyborna partię rozgrywał Jakub Wawrzyniak. Wyśmiewany przez kibiców Widzewa eks-widzewiak z każdym meczem gra coraz lepiej. Udowodnił już chyba wszystkim niedowiarkom, że ściągnięcie go na Łazienkowską było strzałem w dziesiątkę. Gdyby formą dorównywali mu koledzy z ofensywy, do przerwy musiałyby paść bramki. A tymczasem po pierwszych trzech kwadransach było 0:0.
To czego nie udało się dokonać przed przerwą, szybko nadrobili legioniści w drugiej części gry. Już w 51. minucie na prowadzenie wyszła Legia. Po dośrodkowaniu z lewej strony na 5. metrze znalazł się Bartłomiej Grzelak. Napastnik Wojskowych przepchnął obrońców i podeszwą buta wpakował piłkę do siatki. Trafienie „Grzela” doprowadziło Łódź do łez. Tuż po golu nad boiskiem rozpadało się bowiem na dobre. W deszczu do gry wzięli się legioniści, ale kolejne bramki nie padały. Z każdą minutą coraz groźniejsi byli za to łodzianie. Karygodne kiksy w obronie popełniał Augustyn, ale zawsze z asekuracją zdążali jego koledzy.
Gra Legii ożywiła się po wejściu na murawę Kamila Grosickiego. „Grosik” robił dużo wiatru na prawym skrzydle, czym niepokoił obrońców. Niewiele jednak z tego wynikał, bo przewagę osiągali gospodarze. W końcówce spotkania tylko sobie znanym sposobem Mucha obronił atomowe uderzenie Tomasza Kłosa z najbliższej odległości. Pod bramką „Muszkina” jeszcze kilka razy było gorąco, ale przy pomocy obrońców i dużej dozy szczęścia udało się dowieźć do ostatniego gwizdka sędziego Pawła Gila.
W czwartym meczu Legia odniosła czwarte zwycięstwo. Znów przyszło jednak ono przy niebagatelnym udziale szczęścia. Co będzie gdy legioniści staną naprzeciw bardziej wymagającego przeciwnika? Lub gdy opuści ich szczęście? Może pojawią się umiejętności, które chyba drzemią w drużynie.
Auto: Tomek Janus